Rhinelander jest podstawowym wzmacniaczem w ofercie niemieckiego Lehmann Audio. Tak, tego Lehmanna, który znany jest na całym świecie i którego produkty potrafią pełnić rolę benchmarków u producentów słuchawek, strojących swoje wyroby czasami niemal tylko przy wykorzystaniu właśnie tych konstrukcji. Bardzo się tym samym cieszę, że po latach mam szansę zmierzyć się z próbką tejże legendy.
Dane techniczne
- Pasmo przenoszenia 20 Hz (-0.3 dB) – 35 kHz (-1 dB)
- Odstęp sygnał-szum: > 95 dB przy wzmocnieniu 0 dB
- Separacja kanałów: > 70 dB / 10 kHz
- Impedancja wyjściowa: 5 Ohm
- Stopień wzmocnienia (gain): +6 dB (LOW), +20 dB (HIGH)
- Wymiary: 135 × 110 × 47 mm
- Waga netto: 0,4 kg
- Dostępne kolory (płytka frontowa): srebrny / czarny
Wyjście słuchawkowe
- Moc dla 33 Ohm: 120 mW
- Moc dla 330 Ohm: 100 mW
Zawartość opakowania
- wzmacniacz Rhinelander
- instrukcja obsługi
- broszury reklamowe
- zasilacz sieciowy
- dwie zworki do kontroli stopnia wzmocnienia
- klucz imbusowy do rozkręcania obudowy
Jakość wykonania i konstrukcja
Jedno słowo przychodzi mi na myśl, gdy patrzę na małego Lehmanna i przywołuję z pamięci wszystkie jego funkcjonalności: staroświecki. Tak, to określenie bardzo mi do niego pasuje. Wzmacniacz jest tak bardzo klasyczny, jak klasycznie na rynku egzystują wszystkie jego konstrukcje, a także im pochodne, znane jako „klony Lehmanna”. Wykonany jest jednak z dużą dbałością, a do czego jakoby zobowiązuje fakt, że w całości wykonywany jest w Niemczech (nawet zasilacz). Mocno przypomina mi również podstawowe energizery STAXa z serii SRM-2xx.
Gruba frontowa płytka z aluminium gości na sobie tylko jedną etykietę: logo i nazwę producenta wraz z pełnym opisem modelu. Po lewej stronie umieszczono diodę LED w kolorze niebieskim (a dokładniej w odcieniu baby blue) świecącej stonowanym, przyjemnym i nierażącym w żaden sposób światłem. Zaraz obok mamy standardowe gniazdo jack 6,3 mm marki Neutrik, a także przełącznik hebelkowy niewiadomego przeznaczenia. Wyróżnia się na tym tle ogromna i bardzo poręczna gałka potencjometru o matowej fakturze. Regulacja pracuje absolutnie bez żadnych zastrzeżeń i co najważniejsze: nie ma żadnych trzasków czy przesunięć balansu, nawet od niskich poziomów głośności i w połączeniu ze słuchawkami dokanałowymi o wysokiej czułości.
Tylna ścianka, wykonana tym razem z malowanej blachy, także pozbawiona jest jakichkolwiek oznaczeń. Widnieją tam jedynie 4 otwory w których ukryto wlutowane mocno w płytkę gniazda RCA w ilości dwóch par, a także małe złącze zasilające. Sprzęt nie został wyposażony w wyłącznik sieciowy, także od razu po podłączeniu zasilania w postaci zwykłego zasilacza sieciowego, zapali się dioda LED informująca o jego pracy. Wyłączenie wzmacniacza następuje więc po wypięciu ręcznie wtyku zasilającego. Jest to niewygodne w każdej sytuacji, w której nie mamy dedykowanej listwy zasilającej z własnym wyłącznikiem, tudzież sprzęt nie jest podłączony pod inny, większy komponent audio (np. amplituner) mający własne złącza zasilania i wyłączający je wraz z własnym wyłączeniem się. Nie mam pojęcia czemu Lehmann nie uwzględnił tak elementarnej rzeczy.
Same gniazda RCA również spodziewałem się, że producent dla pewności przykręci do obudowy. Na szczęście siedzą dosyć solidnie, a same otwory pełnią wtedy dodatkową rolę chłodzącą. Wciąż jednak jest to pewne odstępstwo od standardu, którego bym się tutaj spodziewał. M.in. właśnie to miałem na myśli mówiąc wcześniej, że jest to wzmacniacz trochę staroświecki. Przypomina mi bardziej dawną solidną manufakturę z rodowodem DIY niż współczesnego maszynowego producenta, ale to także ma swój urok.
Podczas podłączania kabli na ciasno wchodzących wtykach Neutrik Profi nie stwierdziłem żadnych problemów, więc jestem mimo to dosyć spokojny o ogólną trwałość urządzenia, przynajmniej w ramach testowanej przez siebie sztuki. Wszystkie gniazda RCA są oczywiście pozłacane dla lepszego kontaktu z wtykami i tym samym przewodzenia sygnału.
Wspominana przeze mnie wcześniej „staroświeckość” drzemie również w środku urządzenia, a dokładniej mówiąc w jego konfigurowalności. Okazuje się, że oznaczenie gniazd RCA znajduje się na naklejce na spodzie wzmacniacza. Dowiadujemy się z niego, że druga para RCA może pełnić rolę wyjścia, ale też aby zajrzeć do instrukcji w celu dalszych informacji. Ta przypomina mi Cayinowską – wydrukowana na zwykłym papierze i wsunięta w listwę spinającą, a także własne czasy studenckie.
Wtedy też (tj. po krótkiej lekturze zapisanych w niej informacji) całkowicie opada kurtyna tajemnicy: Lehmann ma w sobie na płytce możliwość skonfigurowania zworkami nie tylko zachowania się owej drugiej pary gniazd, ale też i gain. Po odpowiednim zwarciu pinów, zamiast dwóch wejść otrzymujemy wejście + wyjście przedwzmacniacza, aktywujące się wtedy, gdy nie podłączyliśmy słuchawek (jack sensing). W przeciwnym razie Rhinelander pracuje w trybie dual-input i to właśnie za selekcję tychże wejść odpowiada wymieniany wcześniej przełącznik hebelkowy na frontowym panelu. A tak, może pracować w również w trybie PRE.
Gain z kolei możemy skonfigurować w ten sam sposób, tj. osobnymi zworkami umieszczonymi w dwóch innych miejscach. Standardowo wzmacniacz pracuje z gainem +6 dB, a co jest całkowicie wystarczające dla wszystkich słuchawek docelowych, nawet K240 DF ze swoimi niewydajnymi, 600-ohmowymi DKK32. W razie konieczności uzyskania jednak konkretnego poziomu wzmocnienia, Rhinelander jest w stanie pracować w ustawieniu +20 dB, a to już nie przelewki jak na tak malutkie urządzenie. Wymaga to jednak każdorazowego rozkręcenia obudowy i z tego względu po raz kolejny zasila prawdziwość mojego określenia. Z drugiej strony jednak tak sobie myślę, że ustawienie pinów dla wyjścia PRE wykonuje się tylko raz i w oparciu o konkretną potrzebę. Co najwyżej gain warto byłoby mieć wyprowadzony (np. tak jak mają to Aune X1S czy T1 SE), ale i tu ponownie: sytuacje w których występowałaby konieczność zmuszenia Lehmanna do pracy „siłowej” że tak powiem będą niezmiernie rzadkie po stronie standardowego konsumenta użytkowej sfery audio.
Cieszy również przy tej okazji niska impedancja wyjściowa wynosząca 5 Ohm. Mieści się to spokojnie w granicach tolerancji i pozwala na spokojne podłączanie nawet słuchawek o oporze 16 Ohm. Osobiście jednak rekomendowałbym użytkowanie go z zakresem 32-300 dla podstawowego stopnia wzmocnienia, a także 300-600 dla mocniejszego. Całkowicie umownie i na bazie swoich własnych obserwacji.
Podczas pracy sprzęt zachowywał się bardzo kulturalnie – w trakcie wpinania i wypinania słuchawek w gniazdo nie słychać było niczego poza średnio słyszalnym pyknięciem przy modelach dokanałowych. Tak samo wyłączanie i włączanie urządzenia poprzez wyciąganie/wkładanie wtyku zasilacza przy wpiętych słuchawkach nie miało żadnych negatywnych konsekwencji. Choć mimo wszystko zalecałbym standardowo profilaktyczne podejście, jak w każdym wzmacniaczu. Praca termalna także prezentowała się znakomicie: urządzenie praktycznie w ogóle się nie nagrzewa (pośrednio jest to myślę zaleta wspomnianych otworów). Najważniejsze jednak, że sprzęt nie generuje szumów własnych, bez względu na to jakiego rodzaju słuchawek byśmy nie użyli – żadnego syczenia podczas nieodtwarzania muzyki, nawet na czułych Etymoticach.
Przygotowanie do odsłuchów
Lehmann Rhinelander przed odsłuchami został poddany standardowej, profilaktycznej procedurze 48-godzinnego dotarcia, choć najprawdopodobniej był to sprzęt już wcześniej będący na testach, dlatego też nie było to w ogóle konieczne. Nie dane mi było jednak z tego powodu usłyszeć jak dźwięk zmienia się w ramach tegoż procesu.
Sprzętem źródłowym w przypadku testowanego wzmacniacza były:
- AIM SC808 (2x Burson SS V5)
- Aune S6 (asekurowany przez Aune S7)
- Burson Conductor V2+
Interkonektami był standardowy kabel analogowy Bursona. W zakresie słuchawek użytych do testów wystąpiły m.in.:
- AKG K240 DF
- AKG K270 Playback
- AKG K280 Parabolic
- AKG K501
- Aune E1
- Etymotic Research HF2 (głównie do zbadania występowania szumów własnych)
- Sennheiser HD800
Zwyczajowo muzyką były różnorodne pliki dźwiękowe FLAC w jakości od 16/44 po 24/192 z bardzo różnych gatunków muzycznych, najczęściej elektronicznych, eksperymentalnych, ambientowych i elektroakustycznych, ale z uwzględnieniem również jazzu, klasyki, bluesa czy dynamicznej muzyki filmowej.
Jakość dźwięku
W ogólnym zarysie: bezpieczny i solidny wzmacniacz o lekko analogowym i zmiękczonym charakterze, nastawionym na nasycenie basu i bliższą średnicę, od której buduje całościowy spektakl dźwiękowy. Scena troszkę zredukowana względem tego co jest w stanie zapodać DAC, ale nie ma tragedii.
Bas
Chyba największe zaskoczenie jakie zaserwował mi malutki Lehmann, to jego bas. Spodziewałem się małego i oszczędnego, a dostałem go minimalnie więcej niż chociażby ze znacznie mocniejszego Aune S7, zasilanego dokładnie tym samym DACiem. Do tego był lekko od niego twardszy, także definitywnie zapracował sobie na moją uwagę zapędami do względnej równości tak w precyzji, jak i wybrzmiewaniu, komponując się całkiem precyzyjnymi DACami źródłowymi. Aczkolwiek od razu zastrzegam, że nie jest to wzmacniacz jednoznacznie basowy i aby nie przypisywać mu tonalności lub ról, których nie będzie w stanie zaoferować.
Średnica
Czuć od razu prawdziwy styl Lehmanna, bowiem stawiany jest tu nacisk na bliską i intymną średnicę nie tyle w charakterze, co pozycyjności. To od środka sceny budowany jest teatr zmagań akustycznych, a co ma swoje z reguły dobre strony, o ile słuchawkami naszymi nie są te, mające średnicę już na starcie w naddatku lub na granicy naszej tolerancji. Rzadko zdarzało mi się rozmawiać co prawda z osobami mającymi konkretną awersję do średnicy, ale bycie w mniejszości przecież nie może być równoznaczne z wykluczeniem.
Zaletą w tym miejscu jest natomiast fakt, że recenzja sprzętu audio zawsze będzie formą w pewnej części subiektywną, bez względu na starania piszącego, toteż mogę stwierdzić za siebie iż średnica Rhinelandera z perspektywy np. Sennheiserów HD800 czy AKG K280 Parabolic także przypadła mi do gustu. Tym samym osoby mające opory przed sprzętem lampowym, ale też chcące mimo wszystko utrzymać średnicę bardziej w szachu i najlepiej bez rezygnacji z tej „magicznej” posypki detalem, mogą spróbować parować Rhinelandera z np. ciepło-przestrzennymi DACami takimi jak NuForce DAC-80 i tym samym uzyskiwać całkiem przystępną tonalnie mieszankę.
Góra
Przyjemna i delikatnie, naprawdę delikatnie, stonowana na bardziej naturalną barwę i unikanie egzaltacji. Słuchawek ciemnych nie wyciąga z czeluści piekielnych, słuchawek jasnych nie sprowadza z nieba na ziemię, ale ze wszystkim stara się dogadać najlepiej jak tylko potrafi. Bardzo dobra receptura na status quo i ważna informacja dla osób chcących zostawić swoje słuchawki mniej więcej tak jasnymi, jakimi są w standardzie, tudzież dosłownie o kapkę przyjemniejszymi.
Scena
Od znajomego kiedyś usłyszałem, że element ten jest „najsłabszy” chyba we wszystkim, co opiera się na tejże konstrukcji. I zdaje się, że jest to prawda, gdyż Rhinelander także wpisuje się w ten scenariusz. Oczywiście „najsłabszy” jest ujęty w cudzysłów celowo, bowiem nie znaczy „słaby” w ogóle czy w pojęciu stricte, ale fakt faktem daje się usłyszeć w tym wzmacniaczu, że informacje ze źródła są rysowane w pewnym skromnym stopniu na mniejszym planie. Scena zachowuje swój kształt i atrybuty, ale po prostu wszystko wydaje się tu bliższe, troszkę mniejsze w skali realizacji. Najwyraźniej poczuły to HD800 z racji największej czułości własnej, aczkolwiek w modelach pozostałych najczęściej była to właściwość wzmacniacza, a nie wada w rozumieniu per se.
Ogółem
Najmniejszy z Lehmannów to bardzo niepozorne – i przez to łatwe do zbagatelizowania – urządzenie. W analizie również jest stosunkowo trudne, ponieważ nie wyróżnia się pozornie niczym szczególnym na tle innych urządzeń tego typu, a funkcjonalnie nawet traci. Tymczasem jest w nim kilka cech, które zwróciły moją uwagę.
Pierwszą i być może najważniejszą jest bardzo duża solidność obecna w dźwięku. Nie jest to wrażenie aż „betonu” i nietykalnego fundamentu, jaki towarzyszył klonom modelu Linear z jakimi mogłem się spotkać (FCL, BCL, HPA-3B, Deckard) i podejrzewam, że porównując faktyczny oryginał do tych wariantów, z którymi miałem styczność, obserwacja ta byłaby jeszcze bardziej wyraźna. Solidność przejawia się tu chociażby w uczuciu, że którychkolwiek słuchawek bym nie użył, urządzenie nie zachowa się alogicznie lub problematycznie. Sprzęt stara się swoją prezencją pełnić rolę podstawy do budowania dźwięku przez słuchawki.
Nie jest to dźwięk w 100% transparentny i techniczny, ale naddatek własnej tonalności serwowany jest bardziej po ludzku, z delikatnie analogowym charakterem, korzystniej dla słuchawek. To spory kontrast w stosunku do bardziej agresywnego i jaśniejszego HPA-3B lub właśnie w/w klonów, również mających bardziej wyraźne style własne. U Matrixa była to gruba warstwa abstrakcji, poprzez którą trudno było się przebić i tym samym wykraczało to ponad ramy tonalności własnej, a zamiast tego wkraczało w jednoznaczny narzut – nadpisywanie sobą więcej informacji, niż byśmy sobie tego życzyli.
Rhinelander natomiast trzyma się bardziej optymalnego punktu w tym względzie i równoważy stosunek otrzymanego sygnału do wypuszczanego. Dźwięk jest płynny i zwarty, choć znów: nie do przesady. Nieco wzmocniony bas, bliżej podana średnica, sopran bez egzaltacji, niezgorsza scena – brzmi to jak przepis na zachowawcze i bezpieczne brzmienie o dużej uniwersalności? Takim też jest w rzeczywistości. I przypomina na swój sposób świetnego Soloista SL MKII, choć do tego akurat Lehmannowi naturalnie brakuje.
Paradoksalnie może też dlatego sprzęt ten nie bije rekordów popularności. Jego koncyliacyjna natura jest prawdopodobnie mylona z nadmierną poprawnością, a którą już prędzej przypisać można byłoby innym urządzeniom czerpiącym z tej topologii. Choć nie tylko, bo np. Cayin HA-2i, który nie błysnął kompletnie niczym ponad suchą, jałową neutralnością, winien być tu także na ustach.
O pozostałych urządzeniach mam przyznam trochę opór z wypowiadaniem się. Nie dlatego że nie mogę, ale ponieważ impulsywne reakcje środowiska zorientowanego wokół konstrukcji DIFY tego typu dały w latach wcześniejszych całkiem jednoznacznie jemu świadectwo i nie chciałbym powtórnie mącić wody. Mówiąc natomiast o wersjach komercyjnie dostępnych z którymi miałem długie sesje odsłuchowe w przeszłości (HPA-3B i Deckard, bardzo do siebie zbliżone topologią, a także HPA-3U), były nawet od Rhinelandera mniej transparentne tak w roli wzmacniaczy, jak i ogólnie na charakterze własnym. Bardziej tendencyjne w realizacji z góry narzuconego planu, którym była neutralno-jasna karnacja dźwięku. Rhinelander ma tym samym najwięcej wspólnego z BCLem, którego to z kolei mogłem nazwać wyraźnie bardziej zmanierowanym wydaniem tego, co słychać tutaj.
Bezpieczeństwo strojenia i rozsądek w zachowaniu są zatem mocną stroną Rhinelandera, pozwalając na zbudowanie sobie uniwersalnej bazy pod kilka różnych par słuchawek, z którymi będzie miał szansę zgrać się w stopniu przynajmniej dobrym. Obserwować będzie to jednak dane głównie osobom mocno żonglującym słuchawkami lub posiadającym kilka par na stanie. Pełnowymiarowych posiadam ok. piętnastu, więc znacznie łatwiej jest mi z perspektywy entuzjasty tematów słuchawkowych dojrzeć w dźwięku Lehmanna plus na tym polu, a o dokładnych powodach i konkretnych przykładach opowiem przy okazji następnego akapitu.
Zastosowanie i synergiczność
W zasadzie nie mam dla malutkiego Rhinelandera żadnych konkretnych przeciwwskazań, poza przypomnieniem co najwyżej, że nie jest to sprzęt bezwzględnie korekcyjny i nie „uratuje” kiepsko brzmiących słuchawek. Jego pole manewru oscyluje wokół balansu i wyważenia wobec wszystkich kierunków brzmieniowych słuchawek docelowych, a nie jednego specyficznego. Inaczej mielibyśmy tu taką samą sytuację jak z Deckardem, który był wzmacniaczem wybitnie zorientowanym na słuchawki ciemniejsze. Podpięcie jaśniejszych skutkowało natychmiastowym zwróceniem nam nie tych informacji, które chcielibyśmy aby były serwowane.
Dlatego też zachęcam do śmiałości i odwagi: ten wzmacniacz pasuje naprawdę do wielu urządzeń, bez względu na to, czy to SC808, S6 czy V2+. Swoją drogą zwłaszcza do tego pierwszego na kościach LME49720 + LM4562 bym mógł go zarekomendować jako bardzo porządny upgrade potencjału wzmacniającego tejże karty w sytuacji, gdy chcemy uzyskać porządny i całkiem dynamiczny dźwięk bez efektu tłumienia (tzw. damping factor).
Aby zademonstrować jego duży potencjał synergiczny, postanowiłem wyszczególnić swoje odczucia w połączeniu z kilkoma wybranymi parami słuchawek. Wytypowałem sobie do tego celu wstępnie K240 DF (również jako benchmark prądowy), liniowe K270 Playback, ciepło-pogłosowe K280 Parabolic, jasne i predysponowane do klasyki K501, a także jako końcowy weryfikator jakościowo-tonalny: HD800.
+ AKG K240 DF
Chuda basowo natura DFów dogaduje się świetnie z każdym urządzeniem, które jest w stanie wzmocnić niskie tony. Jeśli do tego zachowana jest ogromna scena, a sopran nie jest egzaltowany, uzyskujemy połączenie masakrycznie wręcz dobre pod te konkretne słuchawki. Rhinelander posiada dwa z trzech wymienionych przeze mnie przymiotników.
Ponieważ wzmacniacz nie podkreśla sopranu ponad miarę, wprowadza do ich brzmienia pozytywną organikę i ludzką barwę. Słuchawki te są dosyć czułe na ten fragment pasma, toteż bardzo często lubię wrzucać je na ruszt i słuchać, co się dzieje. Identycznie rzecz dzieje się z basem. O ile Lehmann nie jest układem jednoznacznie basowym, nawet delikatne podkreślenie przez niego serwowane wpływa bardzo korzystnie na wrażenie jednorodności linii basowej względem pozostałych fragmentów pasma.
Ostatnim aspektem była moc Rhinelandera wobec wysoce prądożernych DFów. Okazało się, że spokojnie daje im radę nawet na gainie +6 dB, choć pokrętła trzeba było trochę na niewidzialnej skali odkręcić. Tu też na plus wychodzi bardzo ciekawa właściwość Lehmanna: bardzo liniowe podawanie mocy w ramach impedancji słuchawek.
+ AKG K270 Playback
Słuchawki te śmiało mógłbym wpisać na swoją prywatną listę TOP5 modeli zamkniętych, które wywarły na mnie ogromne wrażenie. Zwłaszcza po spektakularnej konfrontacji z flagowymi K872. Jest to model też prawdopodobnie lepszy od wariantu Studio, przynajmniej sądząc po informacjach, jakie w jak zawsze skąpej ilości można odnaleźć w sieci.
Najbardziej rzucającym się w uszy elementem gry Rhinelandera jest przybliżenie pierwszego planu. Ponieważ K270 mają z nim i tak dosyć skąpo, ma się wrażenie jeszcze większego wglądu w clou wydarzeń na scenie dźwiękowej. Zupełnie tak, jakby mieć do powiedzenia trzy zdania i z łatwością wypowiedzieć je jednym tchem. Scena na szerokość jest natomiast nieproporcjonalnie duża w samych słuchawkach, toteż ubytek na tym polu jest bardzo sprawnie kompensowany już po ich stronie.
Tonalnie jest natomiast w porządku: dodatkowy bas Rhinelandera z pewnością dodaje im wigoru, a poukładana góra przypomina trochę RHA L1. Charakterem ogólnie jest bliżej, intymniej, bezpieczniej, ale wciąż z dobrymi efektami całościowymi.
+ K280 Parabolic
K280 są słuchawkami stosunkowo specyficznymi akustycznie i często używane są przeze mnie bardziej jako ciekawostka, aniżeli para realnie mająca wpływ na ocenę brzmienia testowanego urządzenia. Łączą w sobie jednak ciepłotę z pogłosowością, sprawdzając się jako bardzo dobry substytut znacznie droższych AudioQuestów NightHawk, a które konfrontowałem swego czasu między sobą łeb w łeb.
Choć Rhinelander nie ma wobec nich korekcyjnego sopranu, fantastycznie współgra z ich pogłosową naturą, trzymając lepszy fokus na średnicy. W ten sposób słuchawki grają mniejszą dyfuzją, a bardziej intymnym dźwiękiem, słyszanym zwłaszcza w wokalizie.
Także i tu można mieć pewien dylemat co do tego, czy preferuje się bardziej „luźny” fokus na średnicy ale np. jaśniejszy sopran z innym wzmacniaczem, czy też wszystko ładnie trzymane w ryzach i dobrej kontroli, bez mocnej ingerencji korekcyjnie w brzmienie. Zdecydować będą musiały myślę ostatecznie preferencje.
+ AKG K501
Była to pierwsza od naprawdę długiego czasu okazja, w której model ten wziąłem do ręki w celu sparowania ze wzmacniaczem z zamiarem przeprowadzenia testów. Na co dzień nie jest to niestety model, który wstrzeliwuje się w moje preferencje: bas jest zbyt oszczędny, sopran w wielu realizacjach trochę drażniący, a scena stosunkowo standardowa. Jednocześnie we wszystkich tych obszarach słuchawki potrafią wyraźnie zareagować z torem i stąd też ich powrót w ramach tejże recenzji.
Zareagowały również z Rhinelanderem i przyznam, że preferuję ten wzmacniacz z tymi konkretnymi słuchawkami ponad Aune S7 w bezpośrednim porównaniu, gdy oba wzmacniacze podłączone są do tego samego DACa i nie jest używany wpinany między nie osobny korektor graficzny. O ile góra nie jest aż tak mocno korygowana, jak bym sobie tego życzył przy tych konkretnych słuchawkach (podobnie zachowują się fabryczne HD800 na oryginalnym okablowaniu, dlatego mam je specjalnie strojone i normalizowane również w ten sposób), o tyle bas i średnica są bardzo przyjemne i nasycone. Skala co prawda nie jest duża, ale przy tych słuchawkach faktycznie czyni już powoli różnicę.
Fakt faktem dawno nie słuchało mi się tak dobrze K501 i już powoli traciłem nadzieję, że poza Conductorem oraz kilkoma innymi urządzeniami uda się znaleźć coś w miarę jeszcze rozsądnego cenowo pod te piekielnie wybredne słuchawki. Nawet nie tyle że pod względem czystej tonalności, co charakteru i wyrazu. Lehmann bardzo dobrze odnalazł z nimi wspólny język, tworząc swego rodzaju małe odkrycie w skali całej recenzji.
+ Sennheiser HD800
Tendencja z K280 odbija się także i tutaj, choć z racji faktu, że te (wciąż w moim odczuciu) flagowe słuchawki użytkuję w bardzo obficie doinwestowanej formie, to właśnie one stanowiły dla Rhinelandera nie tylko wyzwanie, ale też pełniły rolę ostatecznego demaskatora dla wszystkich rzeczy, które udało się usłyszeć z wcześniejszymi przykładowymi słuchawkami.
W HD800 brzmienie Lehmanna było bardzo ciekawe, jeśli nie najciekawsze od strony zjawisk akustycznych bardziej, niż czystej tonalności. Do tego stopnia, że wciąż mam problem z zakwalifikowaniem tego co usłyszałem jako jednoznaczniej wady lub zalety. Mianowicie z Rhinelandera popłynął strumień ukierunkowanego dźwięku w taki sposób, że natywne wrażenie dyfuzji w centrum wydarzeń zaczynało nabierać kształtu.
Mówiąc może trochę prościej: Rhinelander lepiej trzymał średnicę w garści, skupiając ją i nie pozwalając aż tak mocno uciekać sprzed wzroku i uwagi. Przełączenie się na S7 z kolei uwalniało średnicę tak że zamiast środka przyjmowała ona szerszy obraz trochę bardziej przed słuchaczem. Dźwięk wydawał się przez to większy na S7 niż na RL, zupełnie jakby perfekcyjnie odpowiadając gabarytom jednego i drugiego urządzenia.
Teraz dlaczego mam jak wspominałem problem z jednoznacznym zakwalifikowaniem tego do zalet lub wad. Z bardzo prostego względu. Gdyby spojrzeć na oba urządzenia od strony perfekcyjnej synergii i poprawnej prezencji dźwięku, jednocześnie biorąc mocną poprawkę na użyte (przecież też nie byle jakie) słuchawki, na RL miejscami brakowało mi tego większego formatu, jaki był on w stanie przybrać na S7, zaś na Aune w gatunkach innych niż elektronika czułem, że lepszy użytek zrobiłbym z RL i jego skupienia się na średnicy niczym clou przekazu.
Ostatecznie jednak decyzję podjąłem taką, żeby lepszy fokus zaliczyć Lehmannowi na plus. To nie tylko bardzo charakterystyczny element ich wzmacniaczy, a więc też coś, co po prostu tkwi w ich szkole i podejściu do dźwięku, ale też coś, co wykorzystamy z takimi słuchawkami jak HD800 czy K280 praktycznie zawsze. Znacznie częściej będzie to też plus, albowiem w ramach tranzystorowego grania przyjmuje funkcję niemalże korekcyjną. To zaś oznacza, że dobrze mieć się będą również takie słuchawki, jak AKG K812 PRO, Beyerdynamic DT990 Edition, czy też w pewnym zakresie ich obecnie oferowane, flagowe T1 v2.
To naturalnie tylko przykłady, bowiem przy słuchawkach tak wysokiej klasy, bez względu co byśmy nie powiedzieli o ich tonalnościach, warto będzie wysupłać jednak trochę więcej pieniędzy na tor docelowy. Jeśli jednak za wszelką cenę ktoś z Państwa chciałby mieć te słuchawki i szuka do nich w miarę taniego wzmacniacza tranzystorowego o całkiem dobrej synergii, malutki Lehmann może okazać się bardzo sprytnym wyjściem z tematu.
Opłacalność
Lehmannowi depczą po piętach trochę droższe od niego, ale świetnie brzmiące i lepiej wyposażone wzmacniacze Burson Soloist SL MKII i obficie przyrównywany tu przeze mnie Aune S7, oba w cenie 2500 zł. Ten drugi to konstrukcja raz że zbalansowana, dwa że brzmiąca inaczej i Rhinelanderowi nie zagrażająca aż tak mocno przy co bardziej drażliwych połączeniach ze słuchawkami wymagającymi opanowania i spokoju. Ten pierwszy zaś to coś bardziej pośrodku obu propozycji. Rhinelandera wybrałbym również ponad zintegrowanym Cayinem HA-3 (również 2500 zł), widziałbym też sytuacje w których dopłata do niego ponad Aune X7S (1100 zł) miałaby też sporo sensu. Bardziej podoba mi się także od wspominanego HPA-3B (ok. 2000 zł), który pasuje bardziej do słuchawek ciemnych i wybitnie torów zbalansowanych, aniżeli single-ended. Deklasacja następuje w przypadku Cayina HA-2i (ok. 1000 zł), który choć wyraźnie tańszy, poza włącznikiem nie ma praktycznie żadnej cechy pozytywnej na tle klasyka. Rozwiązania lampowe wybierałbym głównie w sytuacjach pewności co do potrzeby dokładnie takich urządzeń.
Natomiast czy warto kupić oryginalnego Lehmanna ponad „pełnym”, ale jednak klonem droższej jego konstrukcji? To pytanie jest dosyć otwarte. Sam ani nie odradzam, ani nie zachęcam, ale mówiąc całkowicie za siebie, po moich doświadczeniach z solidnością, bezpieczeństwem i powtarzalnością ogólnie konstrukcji DIY, jestem bardzo sceptyczny w podejściu do takich zakupów i osobiście sam bym się na takowy na dzień dzisiejszy nie zdecydował. Z Rhinelanderem mam przynajmniej pewność, że tak jak opisałem Państwu ten wzmacniacz w niniejszej recenzji, tak jutro, za rok, a także na przestrzeni wcześniejszych 6 lat produkcji zanim nadarzyła mi się okazja do jego opisania, cały czas będziemy rozmawiać o jednym i tym samym urządzeniu, a nie indywidualnie strojonych modelach wedle potrzeb klienta czy gustu projektanta. O ile nie ma w nich niczego złego i jest to pełne prawo obu stron do dogadania się, z perspektywy recenzenta najlepiej jest unikać takich scenariuszy, kończących się najczęściej szukaniem przyczyn dyskursu opinii wszędzie, tylko nie w samym sprzęcie.
Podsumowanie
Mały wzmacniaczyk słuchawkowy, który gra znacznie lepiej niż wygląda i do tego dźwiękiem większym niż on sam. Wydaje mi się, że Rhinelander miał w zamyśle Lehmanna dawać przedsmak tego, co oferują ich droższe, kultowe wręcz można powiedzieć konstrukcje Linear. W praktyce brzmienie tego malucha okazuje się tak mocno przypominać mi doświadczenia z klonami, a także ogólnie prezentuje się całkiem okazale na tle droższych konkurentów, że bardziej wyszedł z tego „kieszonkowy Linear” bez zintegrowanego zasilania, aniżeli coś mającego pełnić rolę niskiej pozycji w ofercie dla samego bycia pozycją.
Choć obudowa mogłaby być spokojnie lepsza, samo urządzenie nieco bardziej kompletne, a obecny jego kształt mocniej odbijający się na cenie tego produktu, jest to naprawdę solidny dźwiękowo wzmacniacz o całkiem dobrych możliwościach i dużej synergiczności. Staroświecki, konserwatywny, tradycyjny, ale wciąż odnajdujący się we współczesnym świecie, w którym efekciarstwo potrafi przesłonić zdrowy rozsądek i brzmienie sprawdzone w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dlatego Rhinelander jest dla mnie urządzeniem uniwersalnym, elastycznym i bezpiecznym w poleceniu do wielu słuchawek na rynku (K501 są tu koronnym przykładem). To moim zdaniem buduje jego opłacalność, mimo użytkowych wad i mocno drepczącej dziś po plecach konkurencji z Chin.
Na dzień pisania recenzji sprzęt jest możliwy do nabycia w sklepie Top HiFi w cenie 1795 zł. (sprawdź dostępność i najniższą cenę)
Zalety:
- całkiem solidnie wykonany
- podwójne wejście RCA z selektorem
- konfigurowalny gain za pomocą zworek
- możliwość konfiguracji drugiej pary RCA jako PRE OUT
- brak nagrzewania się podczas pracy
- naturalne brzmienie z lekkim ociepleniem i podkreśleniem basowym
- bezpieczny i nasycony charakter bez spowolnienia i ociężałości
- synergiczność z wieloma słuchawkami
- praktycznie brak szumów własnych
- akceptowalna impedancja wyjściowa
- świetny w parowaniu z trudniejszymi słuchawkami o jaśniejszej i chudszej karnacji (np. K501)
- ciekawa alternatywa dla niektórych konstrukcji lampowych
Wady:
- scena jak w każdym Lehmannie i pochodnych tej konstrukcji mogłaby być nieco większa
- brak wyłącznika sieciowego
- utrudniona intuicyjność poprzez braki w opisaniu przełączników i gniazd
- w tej cenie spodziewałbym się mimo wszystko pewniej zamocowanych gniazd RCA
- przełączanie stopnia wzmocnienia i sposobu pracy drugiej pary RCA za pomocą zworek na płytce scalonej urządzenia i po uprzednim rozkręceniu obudowy
Serdeczne podziękowania dla sieci salonów Top Hi-Fi & Video Design za użyczenie Audiofanatykowi sprzętu do testów
Czytając Pana recenzję rysuje mi się przed oczyma linia strojenia podobna do Nuforca HDP, mam rację?
Wie Pan, w sumie tak jak Pan przytoczył Icona HDP, faktycznie jest tu sporo cech wspólnych, ale też nie do końca. Icon powinien mieć trochę więcej sceny na szerokość za cenę utraty fokusu na środku. Artykulacja średnicy i ogólne trzymanie brzmienia w ryzach powinno stać po stronie Lehmanna. Tak samo brak szumów własnych, które w HDP czasami odzywały się przy co bardziej wydajnych słuchawkach.
Kolejna swietna recenzja. Rozumiem, ze w kwestii oplacalnosci Rhinelander to mocna pozycja. Tak z ciekawosci, jesli przytoczony Burson Soloist SL MKII kosztowalby tyle samo co RN, ktory by Pan wybral? I jeszcze jedno, Pana zdaniem ktory lepiej sie zgrywa z NuForce dac80 ? Pozdrawiam
Dziękuję za ciepłe słowa.
Bursona, z racji chociażby łatwego sterowania podbiciem na wyjściu oraz ogólnie większą od Rhinelandera czułością na sygnał wejściowy.
Oba wzmacniacze będą moim zdaniem świetnie pasowały do DACa-80.
Pozdrawiam.
Dziękuję serdecznie za odpowiedź.
Pozdrawiam.