Recenzja Bowers & Wilkins P9 Signature

Bowers & Wilkins P9 Signature są najwyższym modelem w ofercie tego producenta z Anglii. Zostały zaprojektowane jako kwintesencja 50-letniego doświadczenia w branży audio. I choć były one związane niewątpliwie z tematyką głośnikową, fizyka pozostaje przecież rzeczą niezmienną. Jest to jednak mimo wszystko pewien symbol, manifestacja perspektywy brzmieniowej, która obecna przez tak wiele lat utrwaliła się na stałe do czasów współczesnych. Niemniej cały czas słychać w nich tą starą angielską szkołę.

W zestawie futerały, instrukcje, kable, przejściówki, jednym słowem wszystko co powinno być w modelu flagowym.

 

Dane techniczne

  • Przetworniki: dynamiczne, 40 mm
  • Format: składany wokółuszny, pełnowymiarowy, zamknięty
  • Impedancja: 22 Ohm
  • Pasmo przenoszenia: 2 Hz – 30 kHz11
  • Maksymalna moc wejściowa: 50 mW
  • THD: <0.2% (1 kHz / 10 mW)
  • Waga: 413 g

 

Zawartość zestawu

  • słuchawki Bowers & Wilkins P9 signature
  • etui do przenoszenia w formie sakwy
  • kabel 1,2 m mini jack 3,5 mm TRRS z pilotem
  • kabel 5 m mini jack 3,5 mm TRS
  • instrukcja obsługi

 

Jakość wykonania i konstrukcja

Już przy pierwszy kontakt nie pozostawia złudzeń, że mamy do czynienia ze sprzętem mocno doinwestowanym w zakresie materiałów. Dominuje ponownie skóra, tym razem w wydaniu włoskim, jak również aluminium. Każdy element i detal jest tu mocno dopracowany i precyzyjnie spasowany, co do piędzi. Materiały są absolutnie topowej jakości, wzmocnione w newralgicznych miejscach i sprytnie rozwiązane gdzie się tylko da. Chociażby mechanizm składania czy wysuwania – wszystko w pełni metalowe. Elementy ozdobne na muszlach – metal i skóra.

Konstrukcja jest znacznie masywniejsza od poprzednio testowanych przeze mnie P7.

Kabel znów jest patentem opisywanym przeze mnie przy modelu P7W (odchylany wypustek z aplikacją wewnątrz), ale tym razem bardzo interesująco rozwiązano zawieszenie muszli – pierścienie gumowe, jednocześnie mające w sobie miejsce na kabel sygnałowy, doprowadzający dźwięk do drugiej muszli pod pałąkiem. Patent ten spotkałem już w NightHawkach, aczkolwiek trzeba przyznać, że zakres wychylenia przy jednorodnym pierścieniu jest skromniejszy niż w nich, choć trwalszy.

Słuchawki są wyraźnie większe, mają też inny system zawieszenia muszli.

Przez pewną część czasu testowego moim jedynym poważniejszym problemem była wygoda. Konstrukcja Bowers & Wilkins jest bardzo w tym względzie specyficzna i mająca kilka cech, za które można je bardzo pochopnie skreślić. Przede wszystkim mają wyraźny docisk do głowy. Połączony wraz z bardzo nietypowymi nausznicami daje sumarycznie łatwy do przewidzenia efekt: słuchawki są w pierwszych chwilach niewygodne.

Materiały wykorzystane do ich konstrukcji są absolutnie topowe tak wizualnie, jak i w dotyku.

Okazuje się jednak, że ich pałąk pracuje dokładnie na tej samej zasadzie co np. u Beyerdynamika, a więc rozchodzi się po czasie pod wpływem wielkości naszej głowy. Proces ten trwał w moim przypadku kilka łądnych dni, ale można go przyspieszyć i pomóc sobie odpowiednio ugniatając i rozciągając pałąk słuchawek. Naturalnie z dużym wyczuciem, aby niczego nie uszkodzić. Po tym zabiegu sprzęt staje się znacznie wygodniejszy, wciąż zachowując jednak swoje właściwości izolujące, które są w pełni akceptowalne i pomagające w odsłuchu nawet przy działających dookoła wentylatorach w okresie letnim. Bardzo możliwe, że B&W celowo tak skalkulował ich konstrukcję.

Nabywca tych słuchawek na pewno będzie mógł cieszyć się prestiżem, ale też ponarzeka na wygodę, która od nowości nie powala.

Nausznice swoją sztywnością zachowują też jednolity i optymalny dystans między przetwornikiem, a naszym uchem. Nawet osoby o dużych małżowinach nie będą miały problemów, zwłaszcza że jest on osadzony na talerzu wraz z otworami akustycznymi pod kątem 15’. Daje to dodatkowe miejsce nawet tym bardziej „kłapouchym”.

Łączniki i system wysuwania - piekielnie solidne.

Same nausznice to także ciekawy konstrukt. Każda z nich jest uszczelniona od spodu swego rodzaju gumo-pianką, która pozwala zachować maksymalną szczelność nawet przy fakcie, że znów wykorzystano montaż na magnesy i dwa wypustki pozycjonujące. Płytka stykowa z pokrywą muszli jest otoczona plastikowym kołnierzem od strony zewnętrznej. Od wewnątrz jest pusta i obszyta w tym miejscu zwykłym materiałem, pełniąc w ten sposób rolę niczego innego jak aktywnie uczestniczącej tu komory akustycznej tłumiącej przede wszystkim bas. Dopiero od połowy wysokości nausznicy obszycie wraca do skóry.

Przetworniki tym razem ustawiono pod kątem. Maskownica z plastra miodu i materiału jest zamontowana na stałe.

W takich warunkach trudno nie usprawiedliwić ich twardości czystą logiką, ale też na całe szczęście wspomniane ugniatanie ogranicza dyskomfort płynący z ich użytkowania. Inaczej bardzo brutalnie oceniłbym im ten konkretny walor użytkowy. Pozostaje się najwyżej kwestia samej wagi wynoszącej ponad 400 g, ale obfite obicie pałąka skutecznie rozkłada ich masę na naszej głowie.

Słuchawki robią więc na starcie trochę mieszane wrażenie przez ich niewyrobioną na naszej głowie nową konstrukcję, ale wystarczy jak pisałem albo naturalny proces paru dni koniecznych na dogięcie się pałąka do naszej głowy, albo ręczna pomoc w tym zadaniu, aby pojawiły się z naszej strony wyraźnie bardziej pozytywne odczucia.

Model ten nie ma funkcji bezprzewodowych. Pady zaś montowane są tak samo jak w tańszym modelu - magnetycznie.

Na sam koniec pozostawiłem sobie też jedną jeszcze obserwację. Jest ona kompletnie nieistotna z perspektywy użytkownika, ale dla mnie osobiście subiektywnie prezencja tych słuchawek jest naprawdę znakomita – tradycyjna i zarazem nowoczesna. Naprawdę fajna sprawa i duży dla słuchacza prestiż, ale też mający z tego powodu taką a nie inną cenę.

 

Przygotowanie do odsłuchów

Słuchawki w pierwszej chwili grają bardziej sucho niż w rzeczywistości powinny, także warto dać im przynajmniej kilka solidnych dni na dotarcie się i przede wszystkim dopasowanie (wygięcie się) konstrukcji w oparciu o kształt naszej głowy.

Sprzętem źródłowym w przypadku tych słuchawek były:

W zakresie porównań bezpośrednich z innym sprzętem słuchawkowym, wspierałem się kilkoma flagowymi modelami słuchawek oraz dodatkowymi parami o różnej tonalności własnej:

Sięgnąłem również tak jak przy P7W pamięcią do recenzowanego lub ogólnie testowanego już przeze mnie sprzętu:

 

Jakość dźwięku

Słuchawki z podkreślonym, lekko twardym basem, w dużej mierze neutralne na charakterze i przez to podatne na wszelkie zmiany oraz właściwości płynące z toru audio. Interesująca scena o większym rozbudowaniu do przodu niż do tyłu.

 

Bas

Bas jest w nich podkreślony, ale też dosyć zwarty i lubiący utwardzić przekaz. Ma się wrażenie, że bębny są zrobione z bardziej twardego tworzywa, mniej elastycznego, za to lepiej rezonującego. Odbywa się to przy jednoczesnym względnym wyrównaniu całości podzakresów między sobą i częściowej redukcji tego, co dawało się usłyszeć w P7.

W P7 największym elementem charakterystycznym linii basowej był odpust w punkcie styku basu ze średnicą, przez co wydawał się on mniej rytmiczny, a bardziej stawiający na pulchność oraz przyjemność. Dawało to bębnom przyjemnego zaokrąglenia, przynajmniej z tej jednej strony. W P9 stawia się tymczasem na wyraźnie większą precyzję, uderzenia są bardziej punktowe i dokładniejsze, ale też i z dużym zejściem, bardziej od P7 wyczuwalnym. Sumarycznie dzięki temu bas jest najbardziej słyszalnym zakresem P9 Signature.

 

Średnica

Zawsze istnieje ryzyko, że gdy bas zaczyna się wzbudzać, jednocześnie ma to przełożenie na średnie tony. Nie tutaj. Mimo wyraźniejszej linii basowej, średnica utrzymuje swój jednolity poziom z sopranem, tworząc swego rodzaju koalicję dla przeciwwagi. W niej panuje zaś równouprawnienie z chęcią dążenia do jak największej liniowości. Nie do końca ona się P9 udaje, ponieważ przed punktem 1 kHz słuchawki notują uleżenie się zakresu tonalnego.

Tworzy to wrażenie lekkiego zdystansowania się wokali od ostatecznej bezpośredniości wobec nas, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu: zachowują w ten sposób równowagę między takim charakterem, a kierunkiem przeciwnym, tj. nadmiernym odsunięciem ich od nas. Bardzo wygodnym punktem odniesienia w tym miejscu są zresztą HD800, którym notorycznie wytyka się to jako przywarę, ale też i K1000, których z kolei monitorowa wręcz wokaliza też niektórym osobom nie pasuje.

Ponadprzeciętne są natomiast właściwości tych słuchawek do prezentowania charakteru toru, właśnie tutaj, po średnicy. Takową dążność wykorzystać możemy zarówno na naszą korzyść, jak też i paść jej ofiarą, jeśli mariaż ze sprzętem wykonamy niefortunnie i na ślepo z byle czym, choć w głowie mielibyśmy już wcześniej ułożony plan iż ma to zagrać tak lub tak, a nie inaczej.

Dlatego też gorąco polecam parować je ze sprzętem o przepięknej średnicy – słuchawki nam się za to obficie odwdzięczą, choć nawet nie będziemy o tym wiedzieli. Wsiąkniemy bowiem w przekaz błyskawicznie, porwani przez nurt średnicy wciąż obrazowej, ale mające w sobie tą pożądaną dozę płynności i namacalności.

 

Góra

Z sopranem w P9 Signature jest związana pewna trudność, choć może trafniej byłoby powiedzieć, że zagwozdka. To również zakres neutralny w charakterze, ale też dosyć bezpieczny w strojeniu, przez co zachowujący idealny wręcz balans między detalicznością i liniowością a ociepleniem na tyle, aby nie było specjalnego ryzyka wpadania w sybilację.

Jednocześnie to właśnie jej neutralny charakter jest tu pewnym rozstajem dróg, z którym posiadacz tych słuchawek będzie musiał się zmierzyć samodzielnie i zdecydować, którą z nich wybierze. Bowers daje mu bowiem dwie opcje: albo rozjaśniać – zwłaszcza najwyższą oktawę – i tym samym iść w jeszcze większą liniowość oraz neutralność charakteru, czy też urzeczywistniać, podłączając się pod sprzęt bardziej muzykalny, ściągający je na cieplejszą ścieżkę. Oba te kierunki są ściśle związane z gustem słuchacza i co ciekawe tak samo względem siebie mające prawo do egzystencji.

Przykładowo na S7 udawało mi się przy odpowiednio zaaplikowanej korekcji podnieść spadek z najwyższej oktawy, ale też przy okazji nieco wzmocnić lewe zbocze przy 6 kHz, dając w ten sposób przesunięcie granicy tolerancji na sybilację trochę niebezpiecznie blisko czerwonej kreski, ale też w nagrodę rozjaśniając i otwierając najdalszy sopran. Muzyki słuchało się z większym światłem, choć nie zawsze tak przyjemnie jak na początku bez żadnego majstrowania.

Z kolei na sprzęcie bardziej muzykalnym (Burson) sprawy przyjmowały obrót paradoksalnie wcale niezgorszy – tu już pracowała na naszą korzyść klasa samego urządzenia, a także charakter. Słuchawki robiły się bardziej muzykalne, nasycone, lepiąc swój styl na większy szacunek dla muzyki i zabawę kolorem, aniżeli ekspozycję suchości i techniczności poprzedniego podejścia. Choć troszkę z tyłu głowy tkwi pozytywne wrażenie doświetlenia najwyższej oktawy, jaka przyznam podobała mi się, to na dłuższą metę jednak ta filozofia z P9 Signature sprawdza się moim zdaniem najbardziej.

Słuchawek można w ten sposób słuchać dosłownie godzinami bez najmniejszego uczucia zmęczenia sopranem, jego natarczywością, jednocześnie też znużenia i monotonni. P9 zachowują się w tym względzie tak, że w ramach charakteru otrzymujemy na wyjściu to co mamy, do tego pozwalając na głośniejszy odsłuch, na który z kolei nie zgadzało się trochę poprzednie podejście z bardziej ekspozycyjnym sopranem. Dlatego warto nie ograniczać się z nimi tylko do jednego źródła i wzmacniacza, a poświęcić trochę czasu i jednak wykonać komplet odsłuchów na różnym sprzęcie, aby móc jakkolwiek poznać ich zdolności adaptacyjne – można się bardzo miło zaskoczyć.

 

Scena

Rozmiarowo jest jak na ironię tak samo wielka na szerokość, co P7W, z tą jednak różnicą, że pozycjonuje się całkowicie odwrotnie do ostatnio recenzowanych Final Audio Design Sonorous IV, a więc bardziej do przodu, niż do tyłu. To bardzo ciekawe zachowanie, które powoduje efekt „radaru” kierunkowego dla pogłosów i symuluje też na swój sposób scenę kreowaną za pomocą kolumn, gdzie cała estrada wraz z wokalistami standardowo znajduje się przed nami.

P9 Signature daleko jednak od przyklejania wszystkiego na ścianę tak jak czyniły to Shure SRH1440, wciąż jest to bardzo dobra prezentacja typowa dla słuchawek, nie żadna jej karykatura ani symulacja czegoś, czym słuchawki być w tym względzie nie powinny. To też od razu można wszystkich uspokoić, że choć są to słuchawki zamknięte, zdolności sceniczne utrzymują się na w pełni akceptowalnym poziomie, tak samo dobrze jak miało to miejsce w P7.

 

Ogółem

Co by nie powiedzieć o firmie Bowers & Wilkins, nie można odmówić im chęci do mieszania ze sobą bardzo wyraźnie wzornictwa z jakością dźwięku. P9 jednak mimo wszystko nie nazwałbym bezwzględnym progresem w stosunku do tańszych o ponad połowę P7W. Tańszy model chwyta człowieka przede wszystkim organicznością grania i zdolnością do niepuszczania tak łatwo, chodząc potem za nim i po nim, a dokładniej po jego głowie. P9 zrywają z tym może nie całkowicie, ale w dużej części płynność dźwięku wymieniając na dokładność i liniowość większości swoich podzakresów.

W ten sposób słuchawki mając muzykalność jedynie za ogólny najniższy fundament, tworzą dźwięk bardziej nowoczesny: schludny, czysty, dokładny i najeżony odpowiednio detalem. Fundament wcześniejszy działa w nich jako swoisty bezpiecznik – nie pozwalający na przesadę we wspomnianej techniczności. Nawet bas, który wybija się trochę ponad resztę towarzystwa, jest tej zasadzie podporządkowany.

W zasadzie to, że nie jest to natywna organiczność P7, wciąż kołacze mi się w głowie, ale też słuchawki grają od nich na pewno w wyższej klasie, mają dużo potencjału. Być może pewną wskazówką będzie, że bliżej im bardziej do wysokich kompetencji technicznych w stylu MSR7. To też właśnie ich maksymalnym rozwinięciem jest według mnie to, co otrzymujemy w P9.

Podejrzewam że B&W miało bardzo mocny powód dla takiego a nie innego wystrojenia swoich flagowych słuchawek w kontekście tańszego modelu. Ten drugi z racji znacznie większej przystępności jest kierowany mimo wszystko do użytkownika bardziej masowego. O ile trudno będzie często mówić o realnej masowości przy kwocie ok. 1800 zł, o tyle wciąż jest to moim zdaniem wartość atrakcyjna na to, co oferują sobą P7W i to, że większość ludzi przez całe swoje życie nie potrafi, nie może lub po prostu nie chce wychodzić poza najtańsze plastikowe modele za 100-200 zł. Jest to zawsze ich własny, niezawisły wybór. Dla osób takich jak ja czy znakomita część rozmówców z innych forów oraz kręgów prywatnych, na całe szczęście kwestią oczywistą jest istnienie świadomości, że w tym hobby należy trochę wydać, aby faktycznie zaoferować sobie adekwatny poziom jakościowy tak odsłuchu, jak i wykonania. P7W jest właśnie takim przykładem.

Na tle HD800 dzielnie dawały sobie radę. Nawet mimo faktu że Sennheisery mają już mocno ugruntowaną pozycję na rynku.

Ad meritum, P9 Signature wykraczają poza ten obraz, jakoby stwierdzając myślą i czynem producenta, że jeśli dla P7 było bezpieczniej założyć brak muzykalnego posmaku po stronie źródła, tak przy wyższym szczeblu jednak rozsądniej jest założyć jego istnienie, a tym samym postawić na refleksyjność toru, pod który zostaną podłączone.

To całkiem mądre posunięcie, ale według mnie to właśnie ono może być – czysto de gustibus – brane też przez niektóre osoby jako coś, co jak pisałem na początku nie do końca kroczy ścieżką wytyczoną przez tańszy model. Do takich najbardziej słyszalnych miejsc dyskursu zaliczyłbym nieco zbyt twardą konstrukcję basową, ale głównie trochę za mocną neutralizację w sekcji średnio-wysokotonowej (w zakresie konsekwencji). O ile pierwsza rzecz jest sprawą czysto subiektywną i tu mogę powiedzieć, że po prostu preferuję nieco miększe wydanie basowe lub po prostu słabsze, aby twardość nie dominowała, tak ta druga ma swoje przełożenie na trudniejsze dopasowanie tym słuchawkom satysfakcjonującego towarzystwa. Wpisuje się to tym samym w typowy dla wyższych słuchawkowych sfer scenariusz, że im dalej w las tym więcej z tym problemów.

W efekcie napis Signature bardziej moim zdaniem odpowiada tu prezencji filozofii szkoły grania Bowersa aniżeli ogólną wierność muzyczną, choć i ta jest przyznam naprawdę spora. P9 preferują w ten sposób sprzęt naturalnie muzykalny, ale też są bardzo podatne na reakcję z tonalnością i klasą źródła. Jeśli spełnimy te warunki – nagle zaczynają dziać się w P9 różne rzeczy.

 

Zastosowanie

Na pewno pytaniem za 100 punktów będzie czego dokładnie szukamy w granicach 4 tysięcy złotych. Jeśli przemawia do nas wymieszanie się wielu światów i pryncypiów, od sprzętu przenośnego po stacjonarny, od łatwopędliwości po jednak spore wymagania co do klasy sprzętu towarzyszącego, od wzornictwa po kapitalną jakość materiałów, a także nie będziemy mieli specjalnych problemów z ich wygodą to tak, można wtedy nad „sygnaturami” się śmiało zastanawiać.

Wciąż jednak bardziej widzi mi się on jako sprzęt salonowy, domowy, uzupełniający się z kolumnami tego producenta (również brzmieniowo na swój sposób) i zdatny do po prostu noszenia po domu z odtwarzaczem lub telefonem przy boku, aniżeli coś, co możemy bez obaw zabrać ze sobą w podróż autobusem czy pociągiem. Zresztą z tym telefonem również bym nie przesadzał, ponieważ co jak co, ale słuchawki te naprawdę lubują się w lepszym sprzęcie.

 

Synergiczność

Jest tu skomplikowanym zjawiskiem. Przede wszystkim sprzęt premiuje organikę ponad wszystko, także muzykalny sprzęt powinien mieć pierwszeństwo przejazdu.

Przełączenie się z perspektywy Aune S7 z towarzyszącej mu w balansie S6 na „zbursonowiałego” SC808 już dawało pewne sugestie co do reakcyjności na tor. A co tylko potwierdził w dalszej perspektywie Conductor. To właśnie z nim miałem wrażenie słuchawki osiągnęły swój maksymalny potencjał, odkryły przede mną swoją skrywaną do tej pory eufonię, ale nie zatracając wciąż natywnej linearności. Grały równo, ale gustownie, dokładnie, ale bez przesady z analizą. To więc wydaje mi się najlepsza dla nich droga, a także dowód na to co pisałem o problemach wyższych sfer. LCD-4 również przecież z Bursonem zagrały tak, że kapcie z trudem utrzymywały się na nogach.

Spokojnie rozważać można do nich takie urządzenia jak Lehmanna Rhinelander, RHA DACAMP L1 czy Chorda Mojo, ponieważ dadzą im dokładnie to, czego im trzeba już natywnie od gruntu, a i przy L1 zawsze będzie można sobie to i owo „ubarwić”. Sprzęt ten bardzo poważnie błysnął mi przy okolicznościach testów K872 i porównywania ich z K270, także złego słowa ku parowaniu z jaśniejszym sprzętem na tego przenośnego cwaniaka nie powiem.

Z odtwarzaczy przenośnych pierwsze co przychodzi mi na myśl, to Astell & Kern AK300. Jego średnicowy charakter i naturalna barwa powinny bardzo ładnie skomponować się z sygnaturą „sygnatur”. Do tego wykorzystamy jego świetne czarne tło i bardzo niską impedancję wyjściową. Alternatywą może być jeszcze Colorfly C10, ale choć przy większej muzykalności będzie to produkt bardziej w teorii pasujący dźwiękowo do P9 Signature, tak będziemy musieli liczyć się z lekkim szumem tła oraz znacznie bardziej upośledzoną warstwą użytkową.

 

Podsumowanie

P9 Signature najbardziej rzucają się w oczy świetnymi materiałami użytymi do ich produkcji oraz solidnością i trwałością. Teoretycznie powinny być ze wszech miar ewolucją modelu P7, tak bardzo przeze mnie chwalonego przecież w ich własnej recenzji, ale okazuje się, że to trochę inna bestia – bardziej liniowa, dokładna i mająca większe od nich wymagania.

Choć w pierwszej chwili nie są w stanie stworzyć na ich tle lepszego wrażenia przez wzgląd na gorszą wygodę wynikającą z cięższej konstrukcji i twardszych nausznic, a także znacznie wyższej ceny, ostatecznie słuchawki po paru raptem dniach same dostosowują się kształtem do naszej głowy i po uleżeniu są całkiem wygodne, nie tracąc też zbytnio na izolacji.

Ostatecznie jedyne na co w nich mogłem ponarzekać, to ich troszkę przesadna neutralność oraz wygoda. Czasem i torem można je "naprawić".

Wraz z pokładami wyższej jakości dźwięku zyskujemy większą wybredność co do źródła i sprzedanie części muzykalności, eufonii, ludzkiego wymiaru muzyki za liniowość i dokładność. Te cechy skrupulatnie wykorzystywane są jednak potem przy parowaniu z bardziej muzykalnym sprzętem, w efekcie tworząc interesującą mieszankę dźwiękową o wysokiej adaptacji i bezpieczeństwie dla nas i muzyki, ale bez rezygnacji z detaliczności i kompetencji słuchawek wyższej klasy. P9 Signature to model nie tylko dla fanów marki B&W, ale przede wszystkim entuzjastów wysokiej klasy konstrukcji kompaktowych nie wykluczających swoimi rozmiarami odsłuchów czysto audiofilskich.

Na dzień pisania recenzji sprzęt jest możliwy do nabycia w sklepie Top HiFi w cenie 3999 zł. (sprawdź dostępność i najniższą cenę)

 

Zalety:

  • bardzo solidnie wykonane i z użyciem najwyższej klasy materiałów
  • bogate akcesoria dodatkowe
  • całkiem dobra izolacja od otoczenia
  • bardzo ciekawy sposób montażu i wymiany nausznic
  • całkowicie izolowane zawieszenie muszli
  • wymienne okablowanie aplikowalne dyskretnie pod lewą nausznicą
  • dwa rodzaje kabla sygnałowego
  • bardzo solidny system regulacji i wysunięcia muszli
  • wyrównane, neutralne brzmienie z podkreślonym basowym pazurem
  • wysoka precyzja i dokładność w reprodukcji detali dźwięku
  • naprawdę niezła scena
  • refleksyjność na właściwości toru, ułatwiająca ich strojenie tą drogą
  • uniwersalność użytkowa – nadają się tak do domu, jak i na zewnątrz

Wady:

  • przesunięcie sceniczne punktu zbiegu do przodu
  • szkoda że nie mają w sobie aż takiej organiczności co tańszy model
  • wysoka wybredność co do tonalności i klasy źródła
  • twarde nausznice i wyraźny docisk od nowości
  • konieczność wyrobienia się z czasem pałąka na naszej głowie
  • trudność w konfekcji niefabrycznego okablowania

 

Serdeczne podziękowania dla sieci salonów Top Hi-Fi & Video Design za użyczenie Audiofanatykowi sprzętu do testów

 

Jakub Łopatko
Jakub Łopatko

Właściciel bloga Audiofanatyk i autor publikacji ukazujących się na jego łamach. Pasjonat tematyki audio, słuchawek i sprzętu komputerowego, a także miłośnik zdrowego jedzenia, roweru oraz długich spacerów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *