Naprawdę nigdy bym nie przypuszczał otrzymać na testy Sony MDR-Z1R. Te słynne słuchawki, dosyć nieuchwytne, stały się swego czasu bohaterami międzynarodowego skandalu pomiarowego. U nas w kraju były zaś jednoznacznie chwalone, czy nawet czczone. Określenia takie, jak „wyjątkowe”, „wzorcowe” czy „zniewalające” były na porządku dziennym i zdobiły nagłówki recenzji. Tym bardziej z nieukrywaną przyjemnością i wdzięcznością pochylałem się nad podesłanym mi na testy egzemplarzem prywatnym. Oczywistym jest bowiem, że tak – jakby nie patrzeć – kontrowersyjny model, w normalnych warunkach wymagałby bardzo kontrolowanego środowiska. Albo przez zleceniodawcę, albo przez nas samych. Zdarzyć się bowiem może, że jesteśmy ich posiadaczami i nie chcemy niefortunną recenzją zredukować ewentualnej wartości przy odsprzedaży. Tak było z np. Ultrasone Edition 5 LE czy iFi iCan Pro, gdzie zdaje się popsułem późniejszy ich komis.
W tym przypadku takie ryzyko raczej nie zachodzi. Właściciel nie planuje sprzedaży, a ja, jako ich nie-posiadacz, mam cudownie neutralną perspektywę i ugruntowany fundament niezależności oceny. Czyli tak, jak lubię. Przy okazji jednak recenzja moja będzie dość nietypowa, bo zawierająca dość mocno rozbudowany element edukacyjny, historyczny oraz domieszkę autokrytyki. Tyczyć będzie się bowiem również tego, jak my – recenzenci – potrafimy opisywać sprzęt audio. Albo może bardziej, jakie metody branża recenzencka może w tym celu stosować.
PS. Klucz przymiotników w tytule nie jest przypadkowy. Ale o tym przekonacie się po lekturze całości.
Recenzja powstała dzięki nieodpłatnemu użyczeniu swojego prywatnego egzemplarza przez p. Tomasza, któremu bardzo serdecznie dziękuję.
Jeśli posiadacie sprzęt, którego jeszcze nie testowałem i nie publikowałem jego recenzji wraz z pomiarami na Audiofanatyku, zapraszam do kontaktu. A jeśli podoba się Wam moja praca i chcecie wesprzeć ją bezpośrednio, można to uczynić kupując kable sygnowane logo Audiofanatyka. Tudzież via postawienie kawy na ko-fi lub drobny datek via suppi by Patronite.
Jakość wykonania i konstrukcja Sony MDR-Z1R
Słuchawki postanowiłem sfotografować w stanie, w jakim do mnie przyszły. A przede wszystkim w formie nienaruszonej, tak jak użytkuje je ich Właściciel. Nie jest to sztuka demonstracyjna podesłana przez dystrybutora, ani recenzja nie jest dogadana co do swej treści. I całe szczęście, inaczej by się najpewniej nie odbyła (moja rezygnacja) lub wprost opisywałaby moje zakulisowe przygody (jak z Enkl Sound).
Pierwszą rzeczą więc najbardziej rzucającą się w oczy będzie materiałowe zabezpieczenie pałąka, obszyte na stałe. Właściciel widać, że bardzo mocno dba o pałąk i nie chciałby, aby coś mu się stało od użytkowania. To dlatego postanowiłem nie ściągać (rozpruwać) go do zdjęć. Mam zasadę, że sprzęt, jaki do mnie trafia, wraca w stanie niezmienionym (lub lepszym). Chciałbym temu pozostać wiernym do końca.
Wykonanie słuchawek generalnie jest bardzo dobre, a same one są bardzo wygodne i lekkie. Mimo, iż jest to model udający trochę otwarty, są w ogromnej mierze zamknięte. Stąd izolacja dobra, choć nie wybitna. Otwartością są tu bowiem dysze umieszczone na górze muszli, powleczonych z zewnątrz bardzo interesująco wytrzymałym materiałem.
Z uwag miałbym na tym etapie przede wszystkim wtyki oraz regulację wysunięcia pałąka. Ten drugi jest zbyt luźny, zaś pierwsze krzyżują się w spoczynku. Co więcej, podczas brania słuchawek do rąk, potrafią kolidować z palcami. Ot niedopatrzenie projektantów.
Dedykowane kable mamy dwa – dłuższy single-ended z gwintowaną nasadką oraz krótszy 4,4 mm pod balans. Wtyki są blokowane (nakręcana obudowa), tak samo pady – zakręcane na zatrzaski. Największe wrażenie robią za to przetworniki o ogromnej powierzchni, będące dynamiczną hybrydą polimer + celuloza.
Mimo to, słuchawki bardzo łatwo napędzić, więc problemu nie będzie z nimi w zasadzie żadnego. Zatem…
Jakość dźwięku Sony MDR-Z1R
Ocenienie poprawnie Sony MDR-Z1R to jednak nie jest taka bułka z serem w jednej ręce i zmienianie drugą utworów, jak pierwotnie sądziłem.
Słuchawki te – zwłaszcza po tym co zaprezentowały Focal Utopia – mają nawet bym rzekł jeszcze trudniejsze przed sobą zadanie. Tym bardziej, że napisano o nich już trochę i nie jest to nowość na rynku. Gdy na tymże jednak przebywały, próbowano zrobić wokół nich parokrotnie trochę szumu i rzeczywiście mam wrażenie, że się nawet udało. Czy w takim kształcie i zakresie, jakim przyświecały intencje – trudno powiedzieć. Natomiast zderzenie się z nimi z perspektywy oceny egzemplarza całkowicie prywatnego zostawia mi wygodne pole manewru. Jeszcze te 5-6 lat temu, prawdopodobieństwo bycia zbesztanym za skrytykowanie takiego cudownego tworu od przecież firmy-legendy, byłoby gwarantowane.
Dziś, po doświadczeniach chociażby z Crosszone CZ-1, nie zamierzam przepraszać że żyję lub stosować usilnej kurtuazji, aby swoją własną opinią (i pomiarami) kogoś nie urazić. Zaciąganie sobie samemu hamulca ręcznego w głowie jest najbardziej brutalną formą autocenzury. Przekreśla to jakikolwiek sens korzystania z dobrodziejstw wolności słowa. Zwłaszcza odmiennego od osądów akredytowanych przez – dziwnie agresywną w tym względzie – resztę. Dlatego recenzja Sony MDR-Z1R będzie nie tylko bardzo głęboką analizą samych słuchawek. To postawienie jej w kontrze do tego, jak były kreowane i promowane na rynku. Nie stosując się do zasad poprawności politycznej, zmierzymy się więc naturalnie z takową już narzuconą w innych recenzjach, skacząc sobie wesoło po audiofilskim polu minowym.
Na przykładzie Sony MDR-Z1R zademonstruję bowiem też, jak wygląda swoboda interpretacyjna i pokażę nieco metod stosowanych przez innych recenzentów. Bowiem o ile wszystkie oceny brzmienia sprzętu audio z natury rzeczy są subiektywne, o tyle zawsze warto mieć z tyłu głowy czyjeś intencje. A te potrafią być różne.
Pierwsze wrażenia i skojarzenia własne
Słuchawki prezentują się na planie umiarkowanej V-ki. Takie przynajmniej ma się pierwsze wrażenie. Analogie? O dziwo pierwszą, jaka przyszła mi na myśl, była ta z nieprodukowanymi już od lat słuchawkami ENIGMAcoustic Dharma D1000. Była to hybryda dynamik + elektret. Stara technika wytwarzania takich słuchawek i patent znany z m.in. AKG K340 (nie mylić z późniejszymi ich dokanałówkami), ale w nowszym znacznie wydaniu. Dziś te słuchawki są już kompletnie nieosiągalne, niedostępne i wręcz unikatowe. Że też człowiek głupi nie kupił ich kiedyś na własność. Ale z drugiej strony mieć 8000 zł a nie mieć 8000 zł…
Z tym że Sony są modelem zamkniętym, a Dharmy otwartym, więc prawdopodobnie bliżej im byłoby do AP2000Ti, choć też nie do końca. Audio-Techniki miały jak pamiętam brzmienie bardziej wyrównane na sopranie, głównie w odsłuchu (psychoakustycznie). Zarówno one, jak i Sony, są dosyć nierówne tonalnie, gdzie przewagą AP2000Ti jest inaczej akcentowany nacisk w zakresie wybić. Choć i to mało powiedziane. AP2000Ti to kompletna antyteza dla MDR-Z1R, przeciwieństwo względem sopranu Sony jest aż rażące. W materiałach na końcu recenzji załączam pomiar porównawczy, abyście sami mogli zobaczyć co się tam dzieje.
W każdym razie…
Jak brzmią Sony MDR-Z1R?
Zaczynając od samego dołu, mamy bardzo przyjemny ilościowo bas z dobrym zejściem. Nie jest przepotężny, ale słuchawki mają w sobie taki autorytarny sznyt, który bardzo mi się przyznam podoba. Zaskakująco, ale nie jest to najczystszy bas, z jakim miałem styczność. Gdy już byłem gotów stwierdzić, że może uszy płatają mi figle, że to takie moje wrażenie tylko, zagadkę rozwiązały pomiary THD (o nich za moment). Rzeczywiście, słuchawki mają „lampowy” bas, całując się już na progu 100 Hz z magiczną granicą lampowego 1% THD. W muzyce rzadko daje to o sobie znać i pod tym względem – jeśli nikt Wam o tym nie powie, tak jak ja w tym momencie – trudno będzie to usłyszeć.
Środek pasma jest stosunkowo optymalny. Nie jest to zakres ani prezentowany blisko, ani plastycznie, ale też bez aż tak mocnego oddalenia. Powiedziałbym, że jest to „perspektywa projektora”. Niczym blisko nas położona niewidzialna ściana, na której wyświetlane są dźwięki płynące z potężnych przetworników Sony.
W ogóle same słuchawki są techniczną ciekawostką właśnie przez sposób, w jaki tak wielkie przetworniki wpływają na dźwięk i jego kontrolę. Wokaliści mam wrażenie są trzymani w jednym szeregu, niczym dzieciaki na wycieczce szkolnej. Porządek i dyscyplina, które o dziwo, ale czasami mnie wprost nudziły. W Audeze miało to swój smak i urok wynikający z bliskości i intymności. Tutaj zaś mamy większe zdystansowanie się i… w sumie tyle, nic w zamian. To też dziwne, bo ponownie był to bardzo chwalony przecież zakres w innych publikacjach. Ale też sporo osób nie lubi prezentacji „na ryj”, więc trudno się dziwić. Plus mój tor jest nastawiony na maksymalną transparencję i czystość, toteż słuchawkom oddano całą scenę przed publicznością, aby ukazały wszystko to, co rzeczywiście mają do zaoferowania.
I wtem dochodzimy do sopranu…
Sopran natomiast to u mnie swoisty deal-breaker. Jest troszkę nierówny, z tendencją do nosowej barwy i wpadania w szklistość. Nie są to sybilanty, a po prostu specyficzne zabarwienie tego modelu. Jest to dla mnie trochę szokiem, gdyż słuchawki były opisywane wręcz jako zniewalające i wzorcowe (o tym za moment). Tymczasem nie powiedziałbym, że jest to rzeczywiście taki sposób prezentacji. Sony MDR-Z1R mają swoją nieodzowną specyfikę i nie da się jej ukryć okrągłymi słowami.
Ma to swoje zarówno zalety, jak i wady. Z zalet, sopran prezentuje lepiej podkreślony atak, zwraca mnóstwo mikro-szczegółów, a także korzystnie wpływa na scenę (o niej też za moment). To trochę taka prezentacja w stylu Sennheiserów HD800, ale bez tak mocno zaznaczonego sopranu. Podobny styl, ale w wydaniu stonowanym i zamkniętym.
Wady to natomiast negatywny wpływ na naturalność, realizm oraz – w skrajnych przypadkach – możliwość zmęczenia słuchacza, jeśli jego słuch jest na to czuły. Mój jest. Niemniej za każdym razem, gdy zakładałem na głowę Sony MDR-Z1R, słyszałem zarówno tą tendencyjność barwową, jak i nieco szklisty charakter. W każdym utworze i albumie cechy te były słyszalne.
Wręcz rzekłbym iż Sony MDR-Z1R byłyby naprawdę fajne, gdyby nie ten jeden punkt programu, zresztą najbardziej swego czasu kontrowersyjny (tak, o tym też za moment). Różnica barwowa między Z1R, a LCD-XC, jest bardzo duża, wręcz uderzająca. Nie czuje się tego tak mocno przy przejściu na Audeze z Sony, ale w drugą stronę – kosmos. Założone z samego rana, na świeżo, również pozostawiają po sobie takie wrażenia. Audeze kompletnie tak nie czynią. Znaczy to, że mój słuch akceptuje bardziej dźwięk LCD-XC, niż MDR-Z1R. To do tych drugich bardziej muszę się przyzwyczajać i adaptować. Da się to wyczytać między wierszami też w publikacjach trzecich, ale nie pisze się tego wprost.
Wrażenia sceniczne inne niż się spodziewałem
Scenicznie słuchawki prezentują się dość ciekawie, zwłaszcza w kontekście opisów ich zdolności scenicznych w innych recenzjach. Sony MDR-Z1R mają ekspansywną scenę na szerokość, choć ze zredukowaną głębią. Jak na słuchawki zamknięte prezentują jednak bardzo sensowny poziom. Przyznam, że nie do końca jestem w stanie doszukać się w nich takiej holograficzności, którą tam zachwalano, ale sama w sobie też nie jest zła. Całość odbywa się jednak głównie przed słuchaczem i na planie nieco jakby przed.
Wiem, że może nie jest to porównanie uczciwe, bo jednak słuchawki otwarte kontra zamknięte, ale AD900X po modyfikacjach zaprezentowały bardziej kompleksową i holograficzną scenę niż Sony. I nie, nie jest to kwestia wygrzania czy innych rzeczy, które notorycznie wyglądają w opisach cudzych jak walka z własną adaptacją akustyczną. Dlatego sięgnąłem po Audeze LCD-XC.
Jakieś było moje zdziwienie, gdy okazało się, iż sposób prezentacji jest podobny między tymi dwiema parami. Słuchawki Audeze kreowały scenę bardziej poprawnie konstrukcyjnie, choć przy mniejszej holografii. Sony z kolei stawiały na nieco bardziej symulowany efekt przestrzenny, ale kosztem poprawności. Niczym zderzenie się wizji efektownej sceny pod odsłuchy z profesjonalizmem cechującym parę do krytycznej kontroli nagrań. Co jednak trzeba oddać słuchawkom Sony, są o niebo wygodniejsze od Audeze, tak więc szybko zamieniły się z nimi miejscami na mej głowie.
Zanim to uczyniły, zwróciłem uwagę na bliskość źródeł pozornych i ich wielkość. To Audeze miały ze mną lepszy kontakt, kreując je bardziej intymnie i namacalnie. W Sony czułem się trochę wyalienowany, jakby do każdego dźwięku sztucznie dołączono pierwiastek pogłosu, niekoniecznie mu się należący.
To też zresztą ciekawe, bo chwalono ten aspekt grania Sony MDR-Z1R w prasie obcej, że tak to ujmę. Choć należy też rozróżnić pogłos jako wrażenie, od realnych rezonansów, które w tym modelu akurat nie zachodzą.
Swoje znamy, ale i cudze poznajmy
Tak jak pisałem, recenzenci bardzo często trzymają się bezpieczniejszego kąta natarcia względem testowanego sprzętu. Nawet, jeśli ten ma w sobie wady, zawsze można spróbować nie ubierać tego w zbyt ostre słowa. Bo i faktycznie często nie ma powodu, aby jechać po czymś aż do krwi i surowego betonu tylko dlatego, że coś się nie spodobało. Niemniej konfrontacja i tak jest nieunikniona, jeśli dany sprzęt testuje się nagminnie w cieplarnianych warunkach. Toteż postanowiłem sprawdzić, co mówią na temat Sony MDR-Z1R inni recenzenci audio. Ja bowiem przecież głuchy jestem, nic nie umiem, nie mam i nic nie wiem, to na pewno mądrzejsi ode mnie powiedzą coś więcej. Zwłaszcza w temacie szerokości sceny, faktury basu, kształtu dźwięków czy poprawy kolorów. A i może nawet obejdzie się bez porażenia prądem lub pożaru w domu. Choć podobno jest to u najbardziej ortodoksyjnych audiofilów chleb powszedni.
Z recenzji krajowych natrafiłem tak na szybko trzy. Pierwsza recenzja mówi, że są to słuchawki zniewalające. Druga opisywała je, jako wzorcowe. Trzecia zaś, że są to słuchawki wyjątkowe. To właśnie te określenia zawarłem na wstępie do recenzji, ale też i w jej tytule. W żadnej nie pokazano nawet najmniejszego wykresu lub danych, co do których obiektywnie można się odnieść. Zatem możemy tu mówić tylko i wyłącznie o ocenach (opiniach) subiektywnych. Sony MDR-Z1R są jednak słuchawkami rzeczywiście wyjątkowymi i trochę tak, jak Finale ZE8000, są one dla mnie swoistym papierkiem lakmusowym. No, może nie takim jak rzeczone Crosszone CZ-1, ale jednak. Dlatego pochylenie się nad opiniami trzecimi jest dla mnie przyjemnością i wykwintnym wytężeniem umysłu swego, wyrywanego z okowów przyziemnego, redukcjonistycznego scjentyzmu.
Ze wszystkich trzech, najciekawsza wydała mi się ostatnia. Ale nie tylko z powodu objętości, a jak w soczewce skupiania w sobie kilku bardzo ciekawych zjawisk. No i nawiązujących do pewnego wydarzenia historycznego, którego bohaterami były właśnie Sony MDR-Z1R.
Analiza logiczna wrażeń z recenzji (opinii) trzeciej
W jej przypadku mnogość pochwał i określeń opisujących pozytywnie te słuchawki, potężna ilość słodyczy, zawstydziłaby niejedną fabrykę cukierków. Dowiaduję się z niej, że słuchawki prezentują namacalny pierwszy plan, w którym wyróżnić można żywych ludzi i prawdziwe instrumenty. Wszystko to ma prezentować brzmienie kolumnowe na planie wielkiej, holograficznej sceny. Ta gra tu wręcz pierwsze skrzypce, będąc szeroką i uporządkowaną, z bardzo dobrze odseparowanymi źródłami. Recenzent rozpływa się nad niespotykanym, wyjątkowym naturalizmem brzmieniowym Sony MDR-Z1R. Zaraz jednak dodaje, że jest to spowodowane zniekształceniami, podbarwieniami i zbędnym pogłosem. Jest to o tyle ciekawe sformułowanie, że sugeruje posiadanie sprzętu pomiarowego. Widocznie recenzent był w stanie zdiagnozować takie cechy bez problemu. W treści nie napotykam jednak na żadne wykresy. Ale skoro pogłosy są realizowane wyśmienicie, należy zawierzyć jego ekspertyzie i doświadczeniu.
Dalej jednak coś mi trochę nie pasuje. Recenzent pochwala rozciągnięcie pasma przenoszenia, a także zwraca uwagę na strzeliste soprany. Momentalnie dodaje, że są one niemęczące. Strzelistość sopranów kontrastuje jednak z wcześniejszą zjawiskową naturalnością. Bas jest opisywany jako przestrzenny, potężny i mający swoje zejście, a średni zakres jest wzorowy. Nie rozumiem określenia, że słuchawki mają w sobie dużo brzmieniowej soli, ale za to są melodyjne i szczegółowe. Ale i tu znów zaciąga mi się hamulec ręczny, bo natrafiam na stwierdzenie braku podbarwiania dźwięku sopranami, choć przed chwilą były one strzeliste. Zdecydujmy się więc. Tak samo w określeniu, że są szybkie oraz tętnią życiem, ale jednocześnie są spokojne, aby za moment dodać, że to całościowa potęga. Tylko znów recenzent sam sobie nagle przeczy, bo wskazuje na zupełny brak efekciarstwa i… zniekształceń. Gdzie przecież przed momentem słuchawki były za to chwalone!
Czyżby wyjątkowość tych słuchawek była tak wielka, że te zaczęły negować same siebie? Czy może to jakaś opisowa schizofrenia? A może w tym całym szaleństwie jednak jest metoda?
Wzorowa konsekwencja z ukrytą zniewalającą logiką
Nie śmiałbym ja, maluczki, z tuzami myśli audiofilskiej rywalizować na tężyznę umysłową. Człowiek pokorny bowiem uznaje swą ułomność i korzy się przed kulturą, formą, składnią i opanowaniem pióra lepszych od siebie. Gdzież więc mi mierzyć się z filozofami audio formatu wielokroć przewyższającego me skromne trzewia. Dlatego nie brałbym pod uwagę opcji ze schizofrenią czy szaleństwem. Nie jestem lekarzem. Dr Dre też nie.
Pozostaje na stole wariant z metodą, ale tak wielowymiarową, że szachy 5D są jedynie marną rozgrzewką. Choć względem historycznego konfliktu InnerFidelity vs Head-Fi nie mówimy tu o pomiarach, można jednak rozprawiać o nich w formie tekstowej. Rezonanse, pogłosy, czystość – to wszystko bowiem najłatwiej pomiarami jest ocenić. A o tym też tu się mówi, ale bez nich. Jakim więc trzeba złotym wręcz słuchem dysponować, aby ocenić takie rzeczy samemu? Rzeczywiście, czapki z głów.
Ale nawiązanie do IF vs HFI nie jest bezpodstawne. Tu też daje się zauważyć pewne subtelne tendencje, czyli ową metodę. Wykonuje się krok do przodu, aby zaraz uczynić krok do tyłu. Jest to o tyle fascynujące, że z ogólną opinią recenzenta można się nawet zgodzić. I tak samo można się z nią nie zgodzić, jeśli nasze własne odczucia znajdą się po przeciwnej stronie skali w niej nakreślanej. Opinia recenzenta przypomina bowiem zbiór wartości, pewien zakres wrażeń. Z nich nie-schizofrenik może sobie wybrać najbardziej pasujący klucz. Uwzględniając nasze uwarunkowania anatomiczne i indywidualną izofonę, a nawet doświadczenia, taki margines zawsze trzeba zostawić. Wiadomo jednak, że audiofil słyszy zawsze dobrze, ale inni słyszący inaczej są najpewniej głusi.
Stosując więc niekonsekwentne określenia, do tego wzajemnie się wykluczające, recenzent użyźniam swój przekaz pod tychże głuchych. Celowa, symptomatyczna rezerwa i zaciemnianie obrazu? Nie. To dyplomatyczna kurtuazja i swoisty akt łaski wobec tych słyszących gorzej i mniej. Ale też test pokazujący, czy jesteśmy na tyle głupi, aby się tego nie doszukać.
Redukcjonistyczny scjentyzm kontra praktyczny realizm
Z technicznego jednak punktu widzenia, słuchawkom daleko jest do wyjątkowego, zniewalającego wzorca. Widać to było chociażby na skasowanych już wykresach InnerFidelity. Różni się oczywiście skala, metodyka pomiarowa itd. Ale wybicia zmierzone przez Tylla są widoczne też i u mnie.
Na słuch dźwięk Sony MDR-Z1R można byłoby uznać za absolutny geniusz inżynierów Sony. Docenić wyjątkowy charakter tych słuchawek, klimat, potęgę, naturalność, realistyczność źródeł pozornych. Pomiary temu jak widać przeczą. Mamy zatem pat – jak wybrnąć z tej sytuacji? Jakiś to genialny sposób recenzent może wymyślić, wyciągając go niczym asa z rękawa?
Okazuje się, że jest metoda, która idealnie tu pasuje i chyba rzeczywiście została tu zastosowana. Niczym ten nasz brakujący, szósty wymiar szachów. Brzmienie jednocześnie ciemne i jasne, żywe i spokojne, nasycone rezonansami i pogłosami, ale kreujące poczucie perfekcji? To nie jest schizofrenia, bełkot, ani tym bardziej niekonsekwencja. Jest to wygodnie szerokie zaznaczenie dźwięku tych słuchawek, abyśmy zawsze mogli odczytać w niej to, co słyszymy. Cóż za prosty i mądry pomysł! Po co pisać, że słuchawki są takie albo inne, skoro mogą być jednocześnie wszystkim naraz, niczym nocą i dniem?
Na temat Sony MDR-Z1R można mieć bardzo skrajne odczucia, a i tak trafilibyśmy idealnie w tekście na elementy, które udałoby się przyporządkować. Na tym tle faktycznie mój upraszczający wszystko scjentyzm jest ograniczeniem mych horyzontów. Sony MDR-Z1R zmierzyły mi się tak, a nie inaczej. Usłyszałem je dokładnie tak, jak się zmierzyły. A że ja głupi, to i rozciągnąć ich opisu w żaden sposób nie umiem. Natomiast mając pomiary – wprost nie mogę, bo kłóciłoby się to ze sobą. Wniosek? Trzeba skasować pomiary! Tylko wówczas nie okazałoby się, że na czyściusieńkim torze mamy 2,4% i 1,8% THD+N na 3kHz. Tylko wtedy nie zauważymy, że są wyważone w miarę dobrze, ale różnice w newralgicznych punktach sięgają 2 dB. Niepotrzebny kłopot i stres.
Możliwość realnej oceny dźwięku Sony MDR-Z1R
Dopiero teraz, mając świadomość realnych własności Sony MDR-Z1R i ich parametrów, można realnie ocenić walory tych słuchawek. Chciałoby się rzecz, że konieczne jest traktowanie każdej recenzji jako pojedynczej opinii, subiektywnej oceny, jednej z wielu. Zwłaszcza takiej bez pomiarów. Tylko kto by miał na to wszystko czas? Słuchawki za 11 tysięcy to przecież grosze są, każdy kupuje sobie takie raz na miesiąc, więc po co się tak szczypać?
I tu właśnie kłania się usłużność wobec czytelnika ze strony współczesnych recenzentów. Nie musicie moi drodzy porównywać ze sobą tuzina recenzji, setek werdyktów. Wystarczy ta jedna, która niczym koryto Wisły, strumieniem szerokim przymiotników Was zaleje. Chcecie aby Sony MDR-Z1R były jasne? No to są jasne. A może żeby były ciemne? No to będą jasne i ciemne. Lubicie analogowy sznyt i rezonujące pudła? Będą i rezonanse. Ale przecież to hi-end za 11 tysięcy! A to sorry, rezonanse składające się na perfekcję. Każdemu według potrzeb. W efekcie osiągamy mistrzostwo recenzyjnego pióra – recenzję słuchawek dla każdego, do wszystkiego, grające wszystko, wszędzie, zawsze i w całości. Sony jest głupie, że sprzedaje je tylko za 11 tysięcy. Ba, nawet wręcz oszalało, bo da się je kupić za 8155 zł. Takie audiofilskie rarytasy, aż żal nie zamówić od razu palety.
Wszystko to i wiele więcej skłania więc czytelnika do stania się potencjalnym kupującym. A ten, mając w głowie wyjątkowość, wzorcowość i zniewolenie, rzeczywiście staje się wzorcem wyjątkowego zniewolenia. I nie dajcie sobie wmówić, że tak jest. To jedyne na rynku słuchawki, ciemnojasne, rezonansowo perfekcyjne, strzeliście gładkie, naturalnie potężne. A już na pewno z basem przestrzennym, choć zazdrośnicy powiedzą, że niskie częstotliwości nie są przecież falą kierunkową. Nikt Wam bowiem nie będzie wmawiał, że czarne jest czarne, bo przecież jest białe. A białe jest czarne. Bo białoczarne przecież jest.
A nie, czekaj…
To teraz może troszkę bardziej poważnie
I tak też, posługując się audiofilską konsekwencją i logiką, doszliśmy do granicy absurdu. Czas zatem przystanąć, wziąć głęboki wdech i na spokojnie znów wejść w krzywdzący audiofilską brać redukcjonizm. Lubię bowiem rozbijać rzeczy pozornie skomplikowane i złożone na czynniki pierwsze, analizując to sobie w częściach prostych i łatwych do strawienia.
Przede wszystkim, nic nie mam do recenzji typowo audiofilskich. Choć własne staram się utrzymywać w formule bardziej dokumentalnej, szanuję czyjeś zdanie, odczucia i odbiór. Nie uważam swojej recenzji za jedyną słuszną, którą należy przyjąć jako prawdę objawioną. Ale bazując na faktach i liczbach, staram się te słuchawki opisać jak najzgodniej z rzeczywistością. Audiofilskie podróże do krainy złotych uszu i sonicznej fantazji są może barwniejsze, owszem. Ale powstały w ten sposób zlepek wzajemnie wykluczających się twierdzeń bez logiki i sensu nie jest dobrym materiałem doradczym przy zakupach audio za takie pieniądze.
Oczywiście należy dopuszczać prawdopodobieństwo, że opisywane słuchawki rzeczywiście komuś spodobają się wielokrotnie bardziej, niż oceniającemu. Stąd stosowanie bezpiecznika subiektywności, marginesu, zbioru odczuć jest mocno uzasadnione. Wynikać to winno jednak nie z chęci napisania „poprawnego politycznie” tekstu, a z wiedzy nt. psychoakustyki, uwarunkowań anatomicznych i indywidualnej izofony. Ale też szacunku dla cudzego zadowolenia z muzyki. Dla kogoś słabiej słyszącym górę, słuchawki takie jak Sony MDR-Z1R mogą okazać się strzałem w dziesiątkę i nie jest to żadna ujma czy szydera, a stwierdzenie oczywistego faktu. Ta tendencyjna nosowość na górze będzie dokładnie trafiała w punkt. Dla mnie jest to jednak zakres kreślony trochę ponad oczekiwania i potrzeby.
Nie są to słuchawki naturalne, realistyczne, wybitne, zniewalające czy wzorcowe. Tak samo widać jak wygląda sprawa z ich rezonansami, pogłosami, zniekształceniami. Najwyraźniej chyba nie umiem wykonać pomiaru i udawać potem z czystym sumieniem, że tego nie ma. Albo po prostu nie obdarzono mnie duszą poety-filozofa umiejącego przekuć to potem w atuty.
Swoboda interpretacji w kontekście potencjalnej atrakcyjności Sony MDR-Z1R
I tu kłania się myślę rzecz, którą opisałem luźno wcześniej: nagminne wykorzystywanie swobody interpretacyjnej. Z luźno i szeroko zakreślonych bowiem sformułowań każdy wyczyta sobie to, co będzie mu pasowało. A gdy już sprzęt otrzyma, będzie się doszukiwał w nim dokładnie tego, czego chciałby się doszukać. Przy braku konsekwencji w opisie i logiki argumentów, będziemy naturalnie szukali własnego equilibrium. I jako żywo, na pewno je znajdziemy. Jest to przecież dobrze nam znane zjawisko Efektu Oczekiwania – z ang. expectation effect. Tak po prostu działa nasz mózg.
Wcześniej zauważyłem również, że nie opublikowano pomiarów, choć pisano o zniekształceniach, które rzeczywiście mają w tych słuchawkach miejsce. Występują one zarówno u mnie, jak i u Tylla. Pisano też o rezonansach, które także trochę się tu wybijają, choć tylko na basie. Zjawisko takie da się zaobserwować, ale niekoniecznie usłyszeć. Może opisując te słuchawki bazowano na danych pomiarowych, doginając pod nie potem własną treść? Nie wiem, ale sam w sobie byłby to nawet ciekawy patent na generowanie treści. Choć niekoniecznie w porządku wobec czytających.
Być może większość recenzji jest przez to wielką mistyfikacją, ale liczy się na koniec dnia to, czy pozytywną. I rzeczywiście, wydźwięk recenzji jest najczęściej bardzo mocno pozytywny. Nie tylko o Sony MDR-Z1R, choć nawet da się je lubić. Ale czy wydałbym na nie 11 tysięcy złotych? Dobre pytanie. Musiałbym uważać je za „wyjątkowe”, „wzorcowe” i „zniewalające”, aby to uczynić. Może właśnie takowymi dla swoich opiniodawców są, dlatego tak je opisywano. Trzymam szczerze kciuki, aby tak było, a nie dlatego, że tak wypadało. Czy to jako gest wobec użyczającego, czy usprawiedliwienie zakupu wobec swojego własnego sumienia. Bo jeśli musimy pisać o czymś dobrze tylko dlatego, aby nie generować sobie problemów i nie psuć relacji z innymi podmiotami, albo samopoczucia pozakupowego, to znaczy, że to hobby chyba nie tak powinno wyglądać.
Mimo wszystko ciekawy projekt od strony inżynierii
Uważam je za naprawdę ciekawy projekt i widzę sporo punktów zbieżnych w tym, jak próbuje się je opisywać. W reszcie jednak jest to obraz przerysowany i przecukrowany. Ale to zdaje się jest oczywiste po co i dlaczego.
Mój główny zarzut to stosunek ceny do możliwości. Przy kwocie MSRP 11 000 zł, kombinacja zniekształceń i nierównej góry jest dla mnie ciężka do przełknięcia. Niestety, nie mogę obok tego przejść sobie do porządku dziennego. Mimo zauważalnie większej ceny, lepsze wrażenie zrobiły na mnie Focal Utopia. Wystarczyło tam się nieco pobawić padami i nagle mamy wszystkie przymiotniki, których użyto do opisu Sony MDR-Z1R.
Wydaje mi się, że konstrukcyjnie te słuchawki padają ofiarą własnych ambicji. Ogromny przetwornik jest piekielnie trudny w utrzymaniu w ryzach. Stąd problemy z kontrolą, zniekształceniami czy nierównościami. Być może Sony traktowało ten model jak „dynamiczny planar”, ale elektrodynamiki nie do końca działają w taki sposób. Najbliżej więc nadal był i nadal będzie póki co Sennheiser ze swoimi HD800 i HD800S.
Najbardziej w gardle staje ich szklisty sopran, który ma wybicia nie tam gdzie trzeba, a dołki też nie tam gdzie trzeba. W efekcie jest niepotrzebnie rozświetlony. Podbite THD w akurat najbardziej słyszalnym zakresie u człowieka, również nie rozpieszcza. Wszystko to słyszę w mniej lub bardziej wyrazisty sposób i jestem w stanie zdiagnozować nawet na goły słuch.
Jest mi naprawdę przykro, że tak to wypada, bo przyznam bardzo mocno interesował mnie ten projekt. I to nie przez hurra-pozytywne recenzje wymieniające im komplementy szybciej niż premier ministrów w kolejnych rekonstrukcjach. Tak po prostu mnie ciekawiły. Bardzo ciekawiły. Już tego nie robią. Poznałem ich zalety, znam już ich wady, wiem czemu wybuchł o nie wtedy spór między IF a H-FI. Ot rzeczywiście swoisty papierek lakmusowy.
Gdyby tylko obniżyć im troszkę barwę tego nieszczęsnego sopranu… ech.
A może nie będzie aż tak źle?
Naturalnie wiele zależy od tego do czego chcemy wykorzystywać te słuchawki i za ile je nabyliśmy. Sony MDR-Z1R robią sporo rzeczy dobrze, ale też kilka kluczowych mogłoby być lepszych.
Do słuchania w nocy raczej się jednak nie nadają. W recenzji przytaczanej opisywano górę jako strzelistą, ale niemęczącą. Otóż niestety, ale jest strzelista i męcząca. Ale mając swoje lata tego się nie słyszy i tu naturalne zrozumienie dla stanowiska recenzenta, jeśli jest w podeszłym wieku. Nikt nie ma przecież złotych uszu i nie słyszy przez całe życie tak samo. Można udawać, okłamywać samego siebie, ale biologia jest nieubłagana. Mnie również kiedyś dotknie, dlatego staram się o słuch dbać najlepiej, jak potrafię.
Spróbowałem ich słuchać do (bardzo) późnych godzin nocnych i im dalej w las, tym było gorzej. Słuchawki wymęczyły mnie sopranem dość mocno, aż momentami pojawiał się migrenowy ból głowy. Ich zdjęcie z głowy = cudowne ozdrowienie. Dla ciekawości przełączyłem się od razu na AD900X po modyfikacjach. Nawet mimo większej głośności i również wyraźnej góry nie stwierdziłem problemów takiej natury.
W trakcie wszystkich moich odsłuchów, wrażenia subiektywne zawsze sprowadzały mi się do barwy sopranu. Wrażenie szklistości, może takiej troszkę lekkiej sztuczności, notorycznie kontrastowało z zapewnieniami o naturalności, realizmie i wzorcowości. Przy delikatnym obniżeniu barwy – no wtedy to można byłoby dyskutować. W efekcie za bardziej poprawne od nich uważam Audio-Technica ATH-AP2000Ti, z którymi da się na sopranie zrobić więcej. A do tego są one od Z1R tańsze.
Generalnie jednak, przy tak specyficznym sopranie, spokojny odsłuch i własna ocena są więcej niż wskazane. A za finalną opłacalność odpowiadać będzie cena końcowa słuchawek.
Wrażenia po podłączeniu kablem Audionum
Ostatnio mocno muszę dzielić czas między recenzje a produkcję swoich kabli, które cieszą się ogromną popularnością. W sumie dzięki takim tuzom, jak legendarny Tonalium, ale też szlachetny (i ultra-drogi) Plussound. Mój skromny polski kabelek okazał się bowiem grać tak samo dobrze, co oba wymienione modele, kosztując przy tym grosze. Szkoda, że żaden z producentów których pytałem o wypożyczenie, finalnie nie zdecydował się na podesłanie swoich kabli. Musiałem poświęcić sporo czasu na zrobienie więc mnóstwa z nich, aby mieć możliwość testów m.in. różnych przewodników czy materiałów premium.
Okoliczność wykonywania kabli daje mi jednak sposobność na testowanie egzemplarzy, które mają docelowo trafić do swoich nabywców. I tak też okazało się, że do Sony MDR-Z1R pasuje idealnie mój kabel Audionum do Hifimanów. To dobrze, bo w mojej sytuacji jest po raz kolejny odwrotność okoliczności względem Sony. Potrzebuję bowiem do nich… krótszego kabla single-ended, ale dłuższego zbalansowanego (Sonata). Pomyślałem więc, że spróbuję.
Ale cóż, choć mój kabelek wprowadził pewność i spokój co do wyników uzyskiwanych przez Sony MDR-Z1R, nie podmienił cudownie danych pomiarowych. Chyba, że naładowałbym do środka elementów dyskretnych, czyniąc z kabla zwrotnicę. Marzenia takie snują bowiem często audiofile, płacąc – jak za Plussound X16 na magicznym palladzie – 19400 zł. To prawie tyle, ile nowe Utopie, a na pewno więcej niż przyszłoby nam zapłacić za Z1R. W tej cenie kabel powinien już sam grać, bez słuchawek nawet, a do tego służyć za linkę holowniczą w razie potrzeby. Lub pejcz, gdy w nocy chcemy zabawić się w niegrzecznego audiofila. Co kto lubi, każdy ma swój fetysz.
W każdym razie, o ile na walory ergonomiczne nie narzekałem, zyskałem na Audionum pewność już ostateczną: ten typ po prostu tak ma. A ich dźwięku drogimi kabelkami typu Plussound X16 czy Tonalium niestety nie odczarujemy.
Podsumowanie
Jestem niesamowicie wdzięczny za możliwość spokojnego odsłuchu i opisania Sony MDR-Z1R. Unikały tego miejsca jak diabeł święconej wody i chyba już wiem, dlaczego tak się działo. Ich przybycie pozwoliło mi nie tylko pojąć historyczną scysję wokół ich pomiarów. Pomogło też przeanalizować dokładnie inne recenzje dostępne na ich temat i zrozumieć subiektywne wrażenia ich autorów. A także sens, intencje oraz motywy (tj. kontekst).
To słuchawki, które z jednej strony da się polubić, da się słuchać, bez żadnego problemu używać na co dzień. Ale też mają swoje kontrowersje, jak chociażby specyficzny, szklisty sopran i zauważalne wybicia na THD, które kradną całą płynącą z nich przyjemność. Tą dodatkowo przybija do ziemi cena. W kwocie (MSRP) 11000 zł trudno nie ulec wrażeniu, że bardziej kupujemy tu ciekawy projekt i znaczek Sony. Projekt niekoniecznie w pełni udany lub nie do końca praktyczny. Choć nadal ciekawy.
Prawdopodobnie serce tego projektu – czyli ogromne przetworniki – stawiają tu największe wyzwanie, któremu Sony być może nie do końca podołało. Takie jednostki bardzo trudno opanować i dlatego producenci z reguły nie stosują dużych średnic. Sony się na to odważyło i za to wyrazy szacunku.
Natomiast rynek sam zweryfikował poniekąd recenzowany model. Dystrybutor który podsyłał je swego czasu na recenzje, już ich nie dystrybuuje, a produkt został całkowicie usunięty. Obecnie można je jeszcze ostatkiem sił zakupić, a cena spadła na 8155 zł. Teoretycznie jest opłacalniej, ale nie wiem, czy nie wolałbym jednak wciąż AP2000Ti i zabawę padami. Dlatego też Z1R zasłużyły na pingwinka z wiaderkiem, pod którym każdy sam musi znaleźć swój „wzorzec”, „zniewalanie” i „wyjątkowość”. Przy czym życzę p. Tomaszowi jako fanatyk dobrego audio, aby w korzystaniu z tych naprawdę ciekawych słuchawek, słyszał zawsze tylko same wyjątkowe wzorce i pozytywną zniewolę.
Na dzień pisania recenzji, sprzęt dostępny jest za ok. 8155 zł (sprawdź aktualne ceny i dostępność w sklepach).
Dane techniczne
Informacje zapożyczone z jednej z aukcji na portalu aukcyjnym i oczyszczone z głupot, pozostawiają nam następujące dane:
- Czułość: 100 dB/mW
- Impedancja: 64 Om
- Typ: Zamknięte
- Pasmo przenoszenia: 4 Hz – 120 kHz
- Waga [g]: 385
- Membrany: 70 mm
Dane pomiarowe
- Pomiar łączony balansu kanałów oraz uśrednionej tonalności
- Wykres pasma przenoszenia w domenie psychoakustycznej
- Czystość w paśmie użytecznym (THD+N)
- THD+N dla lewego kanału
- THD+N dla prawego kanału
- Porównanie tonalności z Audio-Technica ATH-AP2000Ti
Platforma testowa
Poniżej sprzęt, który w największym stopniu został wykorzystany do napisania powyższej recenzji, jak również wykorzystywana muzyka i inne przydatne informacje.
- DAC/ADC: Motu M4, Tempotec Sonata BHD Pro, AF DA500 oraz sprzęt klasy audiofilskiej hi-end
- Wzmacniacz słuchawkowy: AF HA500
- Nadajniki Bluetooth: Asus BT400, Asus PCE-AX58BT, Intel AX210, RealMe 9Pro+
- Okablowanie testowe: własne okablowanie testowe i słuchawkowe z linii Audionum
- Kondycjonowanie prądu: brak (instalacja dostosowana już specjalnie pod audio)
- Muzyka wykorzystywana w trakcie testów: przeważnie gatunki elektroniczne, z obecnością również albumów klasycznych, neoklasycznych, jazzu, muzyki wokalnej i rocka. Format FLAC 24/48, OGG, WAV.
Kupić słuchawki za 8k i założyć na stałe ścierkę zabraną z kontenera na zbiórkę dla biednych.
Nie ma to żadnego znaczenia (przynajmniej dla mnie, jako testującego i oceniającego). Co więcej, pokazuje że użytkownik bardzo dba o swój sprzęt i darzy go szacunkiem. W takich słuchawkach pady da się jeszcze może na upartego dostać, ale z obiciami notorycznie jest problem. Nie ma nic złego w tym, że stara się zabezpieczyć swoją – wcale nie tanią – własność. Każdy sposób ku temu jest dobry.
Osobiście jestem bardzo wdzięczny Właścicielowi, że w ogóle zdecydował się podesłać ten model słuchawek, gdyż przez lata nie miałem możliwości (m.in. z racji nieformalnego embarga) na pozyskanie ich do testów. Gdyby nie p. Tomasz, nie mielibyśmy żadnej możliwości poznać wszystkich walorów – mocnych i słabych stron – tych słuchawek.
A estetyka na koniec dnia i tak nie ma znaczenia, jeśli sprzęt dzięki temu się nie zużywa i będzie służył jak najdłużej.