Nie ukrywam, że nad tymi słuchawkami spędziłem znacznie więcej czasu niż zamierzałem, ale jest to jeden z tych modeli słuchawek, które wymagają po prostu cierpliwości i bardzo łatwo jest się na nich przejechać. Pokazały to wszystko – pomiary, doświadczenia, spędzone w nich długie godziny, a nawet sprawdzanie przed lustrem czy nie mają problemów z aplikacją w moich krzywych uszach. Gdy jednak się je dopasuje, odwdzięczają się jednym z lepszych brzmień w klasie earbudów, jaki do tej pory testowałem. Oto premierowa recenzja słuchawek Astrotec Lyra Nature.
Jakość wykonania i konstrukcja
Pierwsze wrażenie słuchawki robią naprawdę bardzo dobre. Na wyposażeniu znajduje się wysokiej jakości etui z logiem Astrotec z zamknięciem magnetycznym, czyścić w formie szczoteczki, jedną parę prowadnic zausznych, dwie pary silikonowych wsporników w dwóch rozmiarach, trzy pary gąbek oraz 1,2 m posrebrzany kabel z miedzi OFC, który wpinamy bezpośrednio w słuchawki za pomocą szybkozłączek MMCX.
Korpusy skrywające 15 mm przetworniki dynamiczne wykonano z aluminium w kolorze srebra i złota, a uczyniono to z dużą dbałością o szczegóły. Uwagę zwracają drobne smaczki, tak jak np. bardzo skrupulatnie i dokładnie wycięte otwory maskujące w kształcie plusików, czy wygrawerowany napis Astrotec.
Do tego potrzeba bardzo precyzyjnych maszyn, także naprawdę można wyciągnąć z obcowania z Lyrami pozytywne i więcej niż pozytywne wrażenia. Zwłaszcza że sam producent podchodzi do nich na poważnie i stosuje np. serializację egzemplarzy.
Wygoda użytkowania to jednak temat, który w przypadku słuchawek dousznych (nie mylić z dokanałowymi, mającymi swoje własne problemy) jest bardzo niewdzięcznym, bo uzależnionym od wielu czynników. W modelach dokanałowych wystarczy poprawne dobranie tipsów, aplikacja z zachowaniem szczelności i wtedy mamy już tylko sygnaturę samych słuchawek. Pozostanie wtedy nam co najwyżej ocena, czy tego basu jest mało, czy też dużo. Lyry są zaś – tak jak wszystkie earbudy – wredną bestią, której bas i ogólnie brzmienie to wypadkowe poprawnej aplikacji, anatomii użytkownika, zastosowanych materiałów pomocniczych (gąbki, wsporniki itd.), kształtu korpusów oraz własnej sygnatury przetworników. Nagle więc mnoży się nam liczba zmiennych i przez to niestety ale ocena Lyr może być bardzo losowa.
Dlatego też zachęcam do cierpliwego podejścia, zwłaszcza jeśli z wielu przyczyn nie jesteśmy w stanie korzystać z innych słuchawek lub po prostu tego nie lubimy. W moim przypadku earbudy praktycznie nie istnieją z tego powodu, że notorycznie wypada mi prawa słuchawka z ucha i Lyry nie są od tego odstępstwem. Nie jest to ich wina – problem powtarzał mi się z innymi słuchawkami od innych producentów już od wielu lat. Stąd preferuję bardziej słuchawki pełnowymiarowe, bo i z dokanałowymi nie zawsze jest różowo.
Wygoda w Lyrach jest jednak na bardzo przyzwoitym poziomie. Waga korpusów jest amortyzowana przez fakt noszenia ich jako OTE, ale jest to też jedyny sposób, aby móc z nich korzystać. A przynajmniej na fabrycznym kablu. Możemy teoretycznie zastąpić go innym, konfekcjonowanym, aby zmusić się przy tej okazji do użycia ich z kablem spuszczonym w dół, ale moim zdaniem nie ma to konstrukcyjnie racji bytu, bo zarówno przesunięcie gniazd względem osi korpusów jak i ich waga zaczną nam przeszkadzać. Z drugiej strony nie od parady w zestawie otrzymujemy także osobne prowadnice zauszne – właśnie po to, aby nie tyle wspierać się jeszcze mocniej przy kablu fabrycznym, ale też pomagać przy tych nietypowych. Słuchawki widać przy tym, że są nastawione na odsłuch tylko i wyłącznie: brakuje na kablu mikrofonu. Dopasowanie każdej wtyczki do gniazda odbywa się na zasadzie sparowania koloru z literą kanału.
W zasadzie jedyny problem, a raczej przypadłość Lyr, to fakt obracania się kabelka w gnieździe, typowy dla MMCX bez wypustek blokujących. Zdarzało mi się często, że podczas zakładania wszystko się obracało, toteż wymagana była aplikacja oburącz. Aczkolwiek takie Meze Rai Penta za ponad 4000 zł też mają tą przypadłość. W niektórych scenariuszach może być to jednak bardzo przydatne i nie powodować konieczności siłowego wyginania kabelków, aby przyjęły określony kształt wobec osi korpusu. Do tego trochę trudno było mi dopasować pod swoje małżowiny silikonowe wsporniki, które do tej pory nie wiem, czy aby na pewno zostały przeze mnie prawidłowo nałożone. Na szczęście i tak preferowałem gąbki, jako że dają najlepszy możliwy dźwięk. Poza tym jednak nie stwierdziłem nic negatywnego czy w ogóle wartego uwagi.
Przygotowanie do odsłuchów
Jak zawsze wszystkie procedury i opisy można znaleźć na tej stronie, wraz ze sprzętem, który jest przeze mnie wykorzystywany, a który przewija się również i w tej recenzji w jej treści.
Sprzęt dla pewności zawsze zostawiam sobie włączony na 24-48h z tytułu profilaktyki przed krytycznymi odsłuchami. Wyposażenie testowe obejmowało:
- Konwertery C/A: Pathos Converto MK2
- Wzmacniacze: Pathos Aurium
- Karty dźwiękowe: Asus Essence STX (2x MUSES8820 + TPA6120A2), AudioQuest DragonFly Cobalt
- Okablowanie analogowe: AF Balancer4 FLEX XLR, AF Connector2 Signature RCA
- Okablowanie cyfrowe: ViaBlue KR-2 Silver USB, ViaBlue H-FLEX
- Słuchawki testowe: Etymotic HF2, Audeze iSine 20, Audeze LCD-i3, AKG K242 HD, AKG K270 Studio
Jakość dźwięku
Pierwszy kontakt z Astrotec Lyra Nature był troszkę frustrujący przez konieczność mozolnego „rozpracowania” gąbek i ich nałożenia na słuchawki. Czemu konieczność? Bo tak z earbudami zawsze robiłem i tutaj też duży plus dla producenta za zastosowanie patentu, który sam dawniej zastosowałem (otwór w gąbeczce). Dzięki temu nie mamy przymglenia na sopranie, a słuchawki zachowują lepszy balans tonalny.
Brzmieniowo co do ogółu, słuchawki zachowują się naprawdę bardzo dobrze i są to jedne z lepiej grających modeli tego typu. Opisać je można jako… no właśnie, to będzie zależało do tego jak do tego modelu podejdziemy. Na silikonowych wspornikach jest to dźwięk wyraźnie sopranowy i bardzo lekki, zwiewny, niedociążony. Na gąbkach jak pisałem zachowują znacznie lepszy balans tonalny i bliżej jest im do ich pierwotnej sygnatury z racji wyraźnie większego basu. Natomiast ową pierwotną sygnaturą będzie granie na planie „V”, nastawione na bas i sopran, ale nie bez poświęcania uwagi na scenę i wokal jednocześnie.
Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że wszystkie earbudy są pozbawione basu, ale nie łudźmy się, że Lyra Nature to basowe potwory. Takie określenia zostawiłbym słuchawkom dokanałowym, w których łatwiej o powtarzalne efekty. To dlatego poświęciłem na Lyry znacznie więcej czasu niż planowałem, ale priorytetem jest dla mnie słuchawki testowane jak najlepiej zrozumieć, a tym samym opisać.
W Lyrach, nawet z gąbkami, które tenże bas wzmacniają, jest dobrze, ale poza sytuacją, w której dociskamy słuchawki do uszu, będzie się to działo po tej lżejszej stronie basowych doznań. Bas wzbudza się ospale, najsłabiej wypadając z najniższym podzakresem, ale już akceptowalnie przy basie średnim i wyższym. Na wykresie nie będzie w żaden sposób widać i niestety, ale obawiam się, że kompletnie nie będzie on odzwierciedlał tego, jak te słuchawki grają w rzeczywistości. Mimo to próbowałem i z gąbkami udało się zarejestrować całość w następującej formule:
Oczywiście należy brać tu pod względy także moją anatomię, a w zasadzie każdą anatomię. Niestety nie mam zdolności jasnowidzenia i nie jestem w stanie zagwarantować powtarzalności wrażeń odsłuchowych każdemu, zawsze i wszędzie. I jak się okazuje nie jestem sam – inne osoby zajmujące się tematem audio również to zauważają i wycofują się z doradzania wprost, ponieważ jest to po prostu niemożliwe do skutecznego zrealizowania, a często wręcz wykorzystywane w taki czy inny sposób.
Pozostając przy przykładzie Astroteca, już wciśnięcie słuchawek mocniej w ucho powoduje, że tego basu jest znacznie więcej niż odczuwalny przy standardowym przeze mnie założeniu (czyli po prostu bez użycia rąk do przytrzymywania po aplikacji w uszy) i tutaj jeśli tylko nie będzie styczności z uszami koślawymi, Lyry zagrają wyraźnie mocniejszym basem niż ja jestem w stanie na własne uszy usłyszeć. Ale nawet i ta ich lżejsza basowo natura mi nie przeszkadza. Poziom basowy jest tu adekwatny do np. dobrze zaaplikowanych Etymoticów i całe szczęście, że nie poniżej. Myślę, że od tej strony może być z Lyrami już tylko lepiej, jako że – znów – anatomia swoje robi i zachowanie się Astroteców odpowiada wszystkim moim dawnym doświadczeniom z AKG K315 i K319. Dla porównania, ilość basu np. w iSine 20 przewyższa wyraźnie zdolności Lyr w sytuacji, gdy wiszą sobie tylko w uszach i ich nie dociskam (tj. uszczelniam). iSine 20 z Cipherem BT to już z kolei basowe monstrum przy Lyrach i obawiam się, że jednocześnie balansowanie między dwiema ekstremami: tam gdzie basu będzie troszkę za mało i o wiele za dużo. Natomiast czy to na Lyrach po dociśnięciu słuchawek, czy iSine 20 tylko po kablu, basu robi się w sam raz.
Taka natywnie lżejsza basowo natura świetnie pasuje do ambientu, ale okazuje się, że nie tylko. Nazwa „Nature” nie wzięła się tu od parady, ponieważ słuchawki wyraźnie akcentują wokal i do tego zakresu nie mam tu absolutnie żadnych uwag, naprawdę. Bardzo, ale to bardzo dobrze kreują nasycony, bliski i czytelny wokal, jednocześnie niepozbawiony świeżości, ale za to pozbawiony świszczenia i suchości. Proporcje są tu dobrane idealnie, do tego ładnie zarysowane w przestrzeni, choć odbywa się to troszkę kosztem głębi sceny. W tym względzie przypominają mi LCD-XC i też trochę na swój sposób Noble Audio Khan. To jest brzmienie dosyć ciekawe, bo zarysowane profesjonalnie, pozwalające niby na odsłuch muzyki jak na każdych innych słuchawkach, a jednak z możliwością jej kontroli i przede wszystkim klarownego odbioru wokalistów. A przynajmniej Douglas Dare bardzo się cieszył, że przyszło mu grać gdy Lyry miałem w uszach.
Sopran jest w tych słuchawkach dwojaki. Bez gąbek rysuje się detalicznie, szybko, chłodno, wchodząc niekiedy nawet w analizę, czy wręcz szklistość, choć nie udało mi się wykryć tutaj specjalnych sybilantów. Z gąbkami nadal jest jasno, ale bez przesadyzmu, kulturalnie i z kontrolą. To jest taki rodzaj sopranu, który sypie konkretnie detalem i przenikliwością, ale nie robi tego forsownie. Do czego można byłoby to porównać… ze słuchawek dokanałowych spróbowałbym przyłożenia do Lime Ears Model X. Ze słuchawek pełnowymiarowych – tu raczej skłaniałbym się do analogii z Beyerdynamicami T1 v1. To były słuchawki jasne, ale jednak ta ich góra nie powodowała u mnie negatywnych odczuć na dłuższą metę.
Scenicznie jak już pisałem słuchawki wypadają bardzo dobrze, ale ich scena rozrysowuje się na planie klasycznej elipsy. Jest to konsekwencja serwowania bliższego wokalu i nie mogło się to odbyć bez konsekwencji. Ale czy to źle? Niekoniecznie. Wiele osób preferuje taki sposób prezentacji, a choć i uwielbiam wrażenia sceniczne, wychowawszy się na słuchawkach typowo holograficznych przez lata, to jednak takie moje K1000 czy LCD-XC to jednak brzmienie nastawione właśnie na bliższy wokal. W obu przypadkach mówimy o pryncypiach już nieco bardziej profesjonalnych co do zastosowań, więc być może po prostu nauczyłem się wspierać takimi modelami tak mocno, że przestało mi to przeszkadzać, a może po prostu zacząłem doceniać bliski, namacalny wokal i sytuacje, gdy wokalista śpiewa do mnie i tylko do mnie, dla mnie, a nie tylko przy mnie. Zresztą kolumny również mam nastawione priorytetowo właśnie pod taki rodzaj spektaklu i chyba tylko K240 czy HD800 odbiegają od tego stanu rzeczy. Bo mogą. I powinny, pro publico bono w moim przypadku.
Douszne, nie dokanałowe
Należy cały czas mieć świadomość, że rozmawiamy tu nie o słuchawkach konwencjonalnych dokanałowych, tylko o modelu dousznym, a co jest też pojęciem obecnie mocno mylonym. Słuchawki aby mogły się zaprezentować bardzo dobrze, będą wymagały od swojego właściciela cierpliwości i wyrozumiałości. Powtarza się to mniej lub bardziej ze wszystkimi słuchawkami o takiej budowie i co też było ostatecznie powodem, dla którego konstrukcje te zostały z rynku wyparte. Wiele zależy zatem od aplikacji w uchu, gdzie sprzęt może zagrać przynajmniej na dostatecznym poziomie basowości i z rokowaniami na tylko lepiej. Dlatego też moim zdaniem jedynym elementem, z jakim będzie trzeba się zmagać i który będzie wymagał naprawdę ogromnych pokładów stoicyzmu, stanie się wygoda i ergonomia, a dokładniej skrupulatne ich rozpracowywanie. Słuchawki bowiem – o ile wygodne są w praktycznie każdym scenariuszu – niekoniecznie należą do specjalnie ergonomicznych i dobre ułożenie ich w uszach oraz ogólne zabezpieczenie w nich staną się automatycznie przekładalnymi na jakość i równość dźwięku, a także będzie redukowało ryzyko wypadania.
Na początek dobrze jest spróbować gąbek, bo dają od razu lepszy bas i ogólną naturalność. Jeśli słuchawki zaczną nam wypadać, bo uszy koślawe albo coś z tych rzeczy, wtedy należy spróbować silikonowych nakładek z uszkami. Szkoda że nie można połączyć jednego z drugim, ale modyfikacje można pozostawić na pewno tym najbardziej wytrwałym. Kabelki się plączą w trybie OTE? Zausznice silikonowe także mogą pomóc, a które to są w zestawie. Lyry dają więc sporo możliwości i przy okazji uczą nas poznawania swoich własnych właściwości anatomicznych, o ile już ich nie znamy i nie mamy wypracowanych własnych metod na innych słuchawkach dousznych. Osobiście byłem w stanie dogadać się na tym polu z Lyrami, ale finalnie każdy będzie musiał znaleźć sam własną recepturę na sukces.
Pytanie więc, po co się męczyć? Okazuje się, że jest po co. Lyry, jak każde earbudy, będą oferowały może zerową izolację i gorszą stabilność w uszach, ale są znacznie zdrowsze od typowych słuchawek dokanałowych. Nie podnoszą nam ciśnienia w kanałach słuchowych, nie zwiększają temperatury, nie ryzykujemy infekcjami, podrażnieniami i stanami zapalnymi, nie bombardujemy jednym słowem tak mocno bębenków dźwiękiem. Do tego otrzymujemy brzmienie znacznie bardziej napowietrzone i sceniczne. Jest więc sporo osób, które autentycznie źle się czują w modelach dokanałowych i przyznam, że jestem również taką osobą. Choć używam takich słuchawek, to jednak ze wszystkich jakie posiadam, jedynymi w których jestem w stanie spędzić wyraźnie dłuższy czas, są iSine 20 i to też nie przyszło od razu, a dopiero po latach cierpliwego rozpracowywania tych słuchawek, testowania różnorodnych kombinacji, tipsów, wsporników, czy też własnych modyfikacji na wzór m.in. akcesoriów z LCD-i3. Można? Można. I tak samo jest z Lyrami. To są słuchawki, które kupuje się wiedząc, że earbudy są własnym, świadomym wyborem, aby potem poświęcić bez problemu dłuższą chwilę na ich mozolne dopasowywanie, ostatecznie zwieńczone otrzymaniem słuchawek wygodnych, nieinwazyjnych, scenicznych, szybkich i lekkich.
Zastosowanie i synergiczność
Lyry sprawdzą się zatem głównie w muzyce dokładnie takiej samej jak one – lżejszej i bardziej scenicznej. Oczywiście rąbnięcia im nie brakuje, ale jest ono do osiągnięcia głównie na gąbkach i w sytuacji, gdy nasza anatomia determinuje wysoki współczynnik przylegania do otworu słuchowego. Ambient, jakaś elektroakustyka, lżejsza elektronika, a nawet muzyka poważna – to ich moim zdaniem najlepsze obszary do wykorzystania. Co nie znaczy, że nie poradzą sobie w innych gatunkach. Niemniej jeśli ktoś oczekuje wrażeń dokładnie takich jak w słuchawkach dokanałowych, z tym takim basem bardzo mocno zarysowanym, to niestety, nie ten format słuchawek.
W temacie doboru źródła, tu już wedle uznania, ale sam osobiście szukałbym czegoś cieplejszego. Pierwsze z brzegu przykłady to DragonFly Black, ale też znacznie droższy Cobalt czy iFi Audio Zen DAC lub Chord Mojo. Ze względu na otwartą, pchełkową konstrukcję, unikałbym źródeł jasnych i anemicznych, zwłaszcza tak grających telefonów. Już nawet taki nędzny LG G4c jest w stanie złapać z tymi słuchawkami zadziwiająco dobrą synergię, ale już taki Shanling M2x, DragonFly Red, NuForce uDAC-5 czy nawet jego stara wersja druga, to proszenie się o brzmienie jaśniejsze niż powinno, choć z mocniejszym basem w trzech pierwszych przypadkach.
Wciąż jednak znacznie bezpieczniej jest trzymać się źródeł ciepłych i często rekomendowanych jako przyjemne. Nie dlatego, że góra nas potnie, ale po to, aby zredukować ryzyko złego wrażenia tylko z faktu, że nie wiemy jak do słuchawek podejść od strony ewentualnego dopasowania do naszej anatomii. Można traktować to jako po prostu zwiększenie prawdopodobieństwo sukcesu w akuratnej ich ocenie i uniknięcie problemu wydania osądu krzywdzącego. Znów kłaniają się tu osobniki chwalące się testami „w 5 minut”. Takie słuchawki jak właśnie Lyry, moje iSine (tak, wiem, nie są to earbudy), czy nawet i te stare K315, które tak dawniej lubiłem, to modele które po prostu nie wybaczają sporej części błędów przy odsłuchu i z którymi trzeba się przysłowiowo „przespać”, aby znaleźć czy to dobre ułożenie, czy akuratne zastosowanie.
O napędzenie Lyr w zasadzie nie trzeba się martwić, ponieważ słuchawkom do pełni szczęścia wystarczy 5 mW, a same przetworniki to tylko 32 Ohm i 110 dB czułości. Producent radzi nie przekraczać jednak 20 mW, oczywiście przy maksymalnej głośności. A tej użytkować nigdy się nie poleca, w każdych słuchawkach.
Podsumowanie
Moja przygoda z Lyrami Nature okazała się ciekawą i pozwalającą na przypomnienie wszystkich tych dawnych chwil spędzonych z dousznymi i nieprodukowanymi już AKG. Tak naprawdę trudno jest się do nich w czymś przyczepić. Z perspektywy wyposażenia jest więcej niż bardzo dobrze – komplet gąbek, wsporników silikonowych, zausznic. Do tego etui i odpinane okablowanie. Wygoda jest na wysokim poziomie, zaś ergonomia to kwestia cierpliwości i skrupulatnego dopasowywania do swoich uszu. Życzyłbym sobie jedynie możliwości połączenia możliwości gąbek z silikonami oraz blokowane w jednej pozycji kabelki MMCX, które rozjeżdżały mi się często względem osi ucha przy wkładaniu.
Brzmieniowo z kolei też ciężko jest im na coś zwrócić uwagę. Bas jest tu wypadkową własności anatomicznych użytkownika, zaś zakładając powtarzalność efektów notowanych na moich uszach, co najwyżej subiektywnie życzyłbym sobie więcej basu, a mniej sopranu, no i może nieco więcej głębi sceny. Boję się jednak, że zatraciłyby swój unikalny charakter i ten taki urokliwy „sparkling” który towarzyszył T1 v1, stając się słuchawkami poprawnymi, ale nudnymi i zwyczajnymi. W formule w jakiej obecnie są serwowane, są w stanie obsłużyć świetnie muzykę przestrzenną i ambientową, tudzież wokalną z racji świetnie serwowanego środka. A jeśli ktoś odnotuje na nich lepszy bas ze względu na lepsze ułożenie słuchawek w uszach niż ja, będą to naprawdę świetne earbudy o uniwersalnym zastosowaniu.
Premierowa recenzja Astroteca udała się więc bardzo dobrze i choć anatomia będzie tu niestety tym takim denerwującym, ale jednak czynnikiem losowym, mimo wszystko można się spokojnie wokół Astrotec’ów zakręcić, jeśli poszukujemy lepszej klasy słuchawek tego typu.
Słuchawki Astrotec Lyra Nature można nabyć na dzień pisania recenzji w przedsprzedaży w sklepie RevoltTech za 735 zł. Przedsprzedaż będzie trwała od dnia publikacji (01.02) do 29.02.2020. Jednocześnie dla wszystkich moich czytelników aktywny będzie kod rabatowy „audiofanatyk”, który upoważnia do 10% rabatu i darmowej wysyłki po zakończeniu przedsprzedaży. Wysyłka jest planowana maksymalnie 30.03.2020.
Zalety:
- bardzo dobrze wykonanie i solidne materiały
- bogate wyposażenie dodatkowe
- odpinane okablowanie
- spore możliwości dopasowania do uszu
- wysoka wygoda użytkowania ze względu na noszenie w trybie OTE
- rozsądne walory napędowe
- brzmienie nastawione jasno i detalicznie, ale przy dobrym założeniu w żaden sposób nie zapominające o basie
- dobra całościowo scena dźwiękowa
- możliwość konfekcji innego okablowania
Wady:
- duże uzależnienie efektów końcowych od anatomii użytkownika
- konieczność cierpliwego dopasowywania do uszu w celu osiągnięcia najlepszych efektów brzmieniowych
- obrotowe kabelki w gniazdach mogą po pewnym czasie troszkę irytować faktem obracania się, głównie podczas zakładania
- trochę nieprzemyślane silikonowe wsporniki wewnątrzuszne
Serdeczne podziękowania dla sklepu RevoltTech za użyczenie Audiofanatykowi sprzętu do testów