„You ain’t gonna believe this Schiit” – takimi hasłami reklamuje się tenże producent, prawdopodobnie doskonale wiedząc, jak bardzo wulgarnie się to kojarzy. Może jednak jest w tym trochę prawdy i to po obu stronach niedowiarstwa w produkt tej firmy, ale jedno na pewno da się tu zauważyć – coraz więcej producentów dostrzega potrzebę wyjścia w stronę klientów, aby móc nie tylko utrzymać się na rynku, ale by także trochę o niego zawalczyć ze stale rosnącą ekspansją chińczyków, a co doskonale obrazuje ostatnio obserwowany boom na produkty chińskiego FiiO czy Hifimana. Tym razem więc mamy kolejnego amerykańskiego producenta, próbującego swoich sił w walce o mniej zamożnych słuchawkowych audiofilów, ceniących sobie brzmienie ponad wszystko inne – zobaczmy zatem czy mu się udało.
Jakość wykonania i konstrukcja
Asgard aspiruje do urządzenia będącego typowo stacjonarnym wzmacniaczem słuchawkowym wagi ciężkiej – dosłownie i w przenośni. Obudowa jest wykonana z jednej grubej płyty aluminium, zagiętej w formę „kanapki”, dzięki czemu całość jest bardzo trwała, solidna i jednocześnie masywna. Oglądałem ją z każdej strony, sprawdzałem gniazda, wkręty, nic, najmniejszego problemu, dosłownie niczego, do czego można byłoby się w kwestii jakościowej lub potencjalnej trwałości przyczepić. Gdyby zrzucić nim z dziesiątego piętra na zaparkowany pod blokiem samochód, prawdopodobnie przebiłby go na wylot, uszkodził bruk i nadal działał.
Schiit we wcześniejszych rewizjach Asgarda dorzucał dodatkowe wyposażenie, takie jak np. interconnecty, ale w najnowszej pozostawiono jego nabywcy tylko przewód zasilający, gumowe nóżki samoprzylepne (jedna para) oraz instrukcję obsługi. Trochę skąpo, to fakt, ale tak po prawdzie nie potrzeba przecież tu na gwałt większego wyposażenia, aby móc korzystać z urządzenia, a większość osób ma już chociażby przygotowane odpowiednie przewody, którymi będzie chciała je podłączyć. Co do parametrów technicznych, sprawy mają się następująco:
– impedancja słuchawek: 8-600 Omów
– gain: +14dB
– pasmo przenoszenia: 20Hz-20kHz
– maksymalne napięcie wyjściowe: 20V P-P
– THD: mniej niż 0.1% (20Hz-20kHz, przy 1V)
– pobór mocy: 35W
– wymiary: 228 x 171 x 57 mm
– waga: 2,3 kg
– gwarancja: 5 lat (!)
Na szczególną uwagę zasługuje tu aż 5-letnia gwarancja, która jest najlepszym odzwierciedleniem pewności producenta co do wytrzymałości i trwałości swojego produktu.
Wrażenia z typowego użytkowania Asgarta są jak najbardziej pozytywne, a samo urządzenie nie nastręczy żadnych trudności w podłączeniu. Z tyłu znajdują się dwa gniazda wejściowe RCA, włącznik oraz gniazdo IEC na kabel sieciowy. Z przodu znajdziemy z kolei białą diodę sygnalizującą pracę, precyzyjne pokrętło potencjometra ALPS i gniazdo słuchawkowe 6,3mm. Asgard jest opisywany jako „w pełni dyskretny wzmacniacz słuchawkowy w topologii FET single-ended, działający w klasie A, zero sprzężenia zwrotnego, nieodwracający, z pojedynczym stopniem wzmocnienia napięciowego”. Wspominam o tym dlatego, iż mimo, że jakościowo absolutnie nie można produktowi Schiita czegokolwiek zarzucić, to problemy zdaje się natury projektowej są jednak nie cierniem, a wręcz nożem w oku tego wzmacniacza i zachodzę w głowę, czy w ogóle ktokolwiek testował ten sprzęt przed wypuszczeniem na rynek, albo przynajmniej przeczytał, co napisał w zakresie jego opisu. Już tłumaczę o co chodzi.
Podczas testów udało mi się odnotować trzy wady, które, wymieniając w kolejności od najbardziej błahej, do najbardziej uprzykrzającej delektowanie się brzmieniem tego wzmacniacza, wyglądają tak:
– długi czas oczekiwania na gotowość do pracy,
– wysoka temperatura pracy,
– przebicia i buczenie na wyjściu słuchawkowym.
Pierwszy problem jest w sumie w pełni pomijalny, jeśli chodzi o codzienne użytkowanie Asgarda, ale mimo wszystko żadne inne urządzenie będące końcówką mocy, które testowałem lub posiadałem, nie kazało mi czekać na podanie sygnału na wyjście od chwili włączenia aż 17 sekund. Zwłaszcza w testach A-B było to po pewnym czasie już wręcz irytujące. Wzmacniacz słuchawkowy na ogół nie jest zresztą na tyle potężny, aby tak długi czas oczekiwania na ustabilizowanie się napięcia był w ogóle konieczny, a przynajmniej Asgard to takich się w moim odczuciu nie zalicza.
Aby zgłębić dwa pozostałe mankamenty, należy „wgryźć się” nieco w rozwiązania techniczne użyte przy produkcji Asgarda, w czym pomoże fotografia płytki PCB ze strony producenta.
Aluminiowa obudowa bardzo mądrze pełni rolę rozpraszacza ciepła, ponieważ MOSFETy są przykręcone właśnie do spodniej ścianki. Wraz z dużą ilością otworów wentylacyjnych powinno to skutecznie chłodzić wzmacniacz podczas pracy, a przynajmniej zapobiec jego przegrzaniu się i w zakresie tej drugiej rzeczy można być o tą konstrukcję spokojnym. Problem w tym jednak, że sam z siebie, obojętnie czy w ogóle poddawany jest obciążeniu czy nie, generuje ogromne ilości ciepła, rozgrzewając spodnią płytę nawet do 50′ C. Ponieważ obudowa jest wykonana z grubego aluminium o dosyć dużej powierzchni, a 4 MOSFETy są rozłożone tylko po jednej stronie (2 kolejne już pośrodku), cała energia w postaci ciepła jest generowana punktowo w zasadzie w jednym miejscu i nie rozchodzi się po całej powierzchni ścianek tak, jakby miało to miejsce w rozmieszczeniu ich inaczej niż szeregowo. Takie zachowanie nie pasuje również od strony logicznej, ponieważ nie jest to sprzęt o aż tak wielkiej mocy, aby się tak grzać – to wciąż „tylko” wzmacniacz słuchawkowy, pobierający z gniazdka raptem 35W.
O ile da się przeżyć jeszcze wysoką temperaturę pracy, która podczas odsłuchów jednak w ogóle nie powodowała problemów z pracą urządzenia, o tyle miejscami poważne wątpliwości wzbudził we mnie generowany przez Asgarta niepożądany dźwięk, a dokładnie dobrze znany z tańszych i kiepsko wykonanych sprzętów odgłos buczenia w słuchawkach (nie samego urządzenia). W pierwszej chwili podejrzenie padło na transformator, który prawdopodobnie (trudno stwierdzić to bez rozebrania urządzenia) w ogóle nie jest zalany żywicą redukującą drgania uzwojenia. Swoją drogą zastanawia mnie, czemu w sprzęcie takiej, zdawałoby się wysokiej, klasy nie zastosowano transformatora toroidalnego, czy chociaż takiej drobnostki, jak pozłacane wyjście słuchawkowe jack 6,3mm, ale tutaj odpowiedzi należałoby szukać już bezpośrednio po stronie Schiita. Problem jednak pojawiał się z naprawdę różnym natężeniem dopiero w chwili, gdy na wejściach RCA pojawiał się sygnał źródłowy – wyciągnięcie kabli rozwiązywało problem, wpięcie przywracało, zwiększanie natężenia dźwięku potencjometrem na froncie urządzenia sukcesywnie potęgowało. Dalsze dochodzenie i próby z różnym okablowaniem i w różnych ustawieniach wykazały, że Asgard najmniejsze tendencje do buczenia przejawia przy mocnych sygnałowo źródłach, ustawionym niskim poziomie natężenia dźwięku własnego oraz kablach o żyłach prowadzonych w osobnych izolacjach, z tym że wszystkie te warunki musiały wystąpić jednocześnie, aby buczenie redukowało się do poziomu w zasadzie niesłyszalnego. Oczywiście może pojawić się w tym miejscu zarzut „nieumiejętnego” (cokolwiek by się pod tym słowem kryć miało) dobrania przeze mnie okablowania testowego, ale wystarczy że powiem, iż wśród kabli o osobno poprowadzonych żyłach był zwykły, tani przewód 2xRCA-2xRCA, który można za grosze kupić chociażby na Allegro i on także nie powodował wzmożenia się nieprzyjemnego buczenia. Zatem kwestia jakości kabla nie była tu istotna, tylko jego „konstrukcja” i bez względu na to taka sytuacja moim zdaniem nie powinna się zdarzyć w sprzęcie rzekomo klasy A i przy takim wręcz chełpieniu się tym faktem przez producenta.
Co jest bezpośrednią przyczyną takiego stanu rzeczy – trudno powiedzieć, ale wygląda na to, że Asgard reaguje z obcą masą na gniazdach wejściowych. Albo wejścia są ekstremalnie czułe, albo ich implementacja i separacja pozostawiają wiele do życzenia, albo na płytce drukowanej lub elemencie (np. kondensatorze) jest jakieś przebicie. Osobiście bardziej jednak skłaniałbym się ku kwestiach doboru wewnętrznych komponentów, o czym świadczyć może chociażby wcześniej wymieniona kwestia transformatora i gniazda jack. Pikanterii dodaje tu fakt, że nie jestem jedyną osobą, która o owym buczeniu wspomina i choć w zasadzie niemal całkowicie sobie z powyższym problemem podczas testów zdołałem poradzić, to jako uczciwy recenzent muszę o tym fakcie wspomnieć.
Poza wspomnianymi wyżej mankamentami nie zauważyłem na szczęście już niczego niepokojącego i mogłem spokojnie przystąpić do odsłuchów kontrolnych.
Brzmienie
Choć opisywane przeze mnie mankamenty projektowe na starcie nie napawały optymizmem, dźwiękowo sprawa rozwinęła się jak na ironię totalnie odwrotnie, do tego stopnia, że niemal niwelując wszelkie dotychczasowe krytyczne pod adresem Asgarda uwagi. Już od pierwszych chwil zaskakuje on swoim brzmieniem, w którym stara się wprowadzić jak najmniej od siebie do „krwioobiegu”, jednocześnie idąc w stronę subtelnego, acz wyczuwalnego przytemperowania nieortodoksyjnych zapędów dźwięku końcowego. Można go traktować jako w zasadzie „element ostateczny”, który na uzyskiwany ze źródła dźwięk wpływa korygująco – wnika w niedoskonałości, wypełnia je, uśrednia i w ten sposób wygładza całość w taki sposób, aby efekt był jak najprzyjemniejszy dla ucha i nie znajdował się pod kreską wspomnianego uśredniania, a lekko nad. Gdyby spojrzeć na sprawę całościowo, można byłoby mówić o dyskretnej optymalizacji w wydaniu dla bardziej wybrednych słuchaczy. Taka przysłowiowa dźwiękowa „kropka nad i”, która nie brzmi jak budżetowy wzmacniacz niskiego szczebla, choć za oceanem tyle właśnie kosztuje.
Zaczynając tradycyjnie od najniższych zakresów – dół Asgarda traci nieco dynamiki i szybkości, choć staje się z drugiej strony podobny zachowaniem do tego, co swego czasu pokazał Olympus: nabiera pulchności, bardzo ciekawej treści i wydźwięku. Przybiera formę świetnie zestrojoną z tonami średnimi, na które trochę się tejże formy przelewa, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Między innymi dlatego właśnie średnica i jej połączenie z niższymi tonami naprawdę mają w sobie „coś z lampy”. Nie będę tego ukrywał albo trzymał w niepewności przez resztę recenzji i powiem wprost – moim zdaniem to właśnie w tym dokładnie miejscu tkwi cały urok i największa brzmieniowa siła Asgarda – w nadaniu mu tego bursztynowego, relaksacyjnego poczucia ostatecznego skompletowania dźwięku, nadania mu delikatnego powabu, zachowując jednocześnie jak najwięcej z jego pierwotnego kształtu. To tak, jakbyście wzięli do ręki zmielony czarny pieprz z paczki, która leżała otwarta tydzień, a zaraz potem drugi – tym razem już świeżo zmielony w młynku przed chwilą. Różnica będzie w aromacie, choć teoretycznie smak powinien być ten sam i ostrość tak samo wyczuwalna. Identycznie opisać można to, co z brzmieniem robi Asgard – zachowując jak najwięcej oryginalnych, pierwotnych właściwości naszego wyjściowego dźwięku i jednocześnie korygując go i ubarwiając wszędzie tam, gdzie może się to przydać. W efekcie wcześniej suche brzmienie nabierze wreszcie pewnej subtelnej, ale cały czas obecnej i na dłuższą metę w pełni zadowalającej słuchacza soczystości. Nie będzie na szczęście w tym procesie przesadyzmu, więc osoby obawiające się zbyt mocnego przyciemnienia brzmienia mogą spać spokojnie – wpięcie Asgarda w tor na pewno nie skończy się odruchami konwulsyjnymi. Wręcz przeciwnie – da w efekcie naprawdę dużą muzykalność i spójność brzmieniową, sytość, której na wyższych szczebelkach sprzętowych tak bardzo niekiedy brakuje. Słuchawki grające jasno, miejscami może zbyt jasno, od teraz będą zachowywały się jak model o oczko wyższy, z tą samą sygnaturą brzmieniową, ale wzbogaconą o kluczowe z perspektywy uzyskania uniwersalnego i relaksacyjnego przekazu elementy. Słuchawki grające neutralnie i jałowo nadal będą mogły być uznane na neutralne, ale więcej muzykalności sprawi, że odkryje się je na nowo w wielu sytuacjach. I choć nawet zmiany, jakie Asgard wprowadza do brzmienia, można uznać za subtelne, to w dłuższym odsłuchu mogą stać się tym właśnie powodem, dla którego zniknie nurtujące wcześniej uczucie, że „czegoś” podczas sesji dźwiękowej brakowało.
Ze względu na wstrzyknięcie wspomnianej muzykalności, pewnemu przytarciu ulegają detale, przede wszystkim w skali mikro i niestety jest to coś, co bardzo często występuje w takich ustawieniach. Ale jeśli tylko posiadane słuchawki nie mają z tym żadnych problemów i eksponują detale na co dzień w sposób bardzo mocny, jawny, nie odczuje się z tego tytułu dyskomfortu. Z jednej strony jest to bowiem zjawisko, przynajmniej od strony logiki, negatywne, ale z drugiej pozwala na rozkoszowanie się muzyką bez zwracania naszej uwagi na błędy i detale, które, mimo dalszej słyszalności, eksponowane być nie powinny.
W ukrywaniu dużej ilości niedoróbek nagrania pomaga zachowanie się górnych rejestrów. Góra jest na Asgarcie bardzo dobrze słyszalna i poza jej lekkim wygładzeniem, które absolutnie nie wpływa na czytelność, można powiedzieć o sporym przełożeniu w stosunku 1:1 do tego, co wzmacniacz otrzymał pierwotnie ze źródła. O niemal jednakowym odbiciu góry mówię dlatego, że wspomniane wygładzenie można ilościowo określić jako proporcję po prostu genialną, dokładnie taką, jakiej było trzeba, aby osiągnąć efekty wręcz idealne i w stu procentach pokrywające się z oczekiwaniami oraz prawdopodobnie samym projektem urządzenia według konstruktorów. Identycznie też rzecz ma się z separacją i szerokością sceny. Przede wszystkim nadano mu w ten sposób dużej dozy bezpieczeństwa, bez gwiazdek, adnotacji maczkiem, ukrytych kosztów i groźnych niuansów. Do Asgarda podchodzić miało się z marszu, mówić „biorę” i nie pytać o szczegóły. Czy się udało? Dźwiękowo na pewno, ale jeśli zaczniemy pomijać aspekty brzmieniowe i przejdziemy do realistycznego rozbijania sobie go na „za” i „przeciw”, to okaże się to trudnym pytaniem i jeszcze trudniejszą odpowiedzią.
Przyznam, że jestem pod wrażeniem. Ogólnie można powiedzieć, że użycie Asgarda w systemie odsłuchowym zaowocowało pozostawieniem tego, co już się do tej pory wprost ze źródła uzyskiwało w niemal wszystkich jego aspektach. Jednocześnie zysk objął kilka dosyć poszukiwanych cech brzmieniowych i naturalnie praktycznych, przede wszystkim wygładzenie, umuzycznienie i spotęgowanie relaksacyjności. Jest to na swój sposób unikatowe połączenie wartości zachowanych z dodanymi i to właśnie ten element sprawia, że na zachodzie sporo osób bardzo sobie Asgarda chwali.
Zastosowanie
W jakich zatem okolicznościach widziałbym użycie Asgarda za sensowne? Według mnie:
– gdy wymagane jest urządzenie wzmacniające sygnał o jednocześnie jak najmniejszej ingerencji w brzmienie,
– gdy źródło lub słuchawki są nieco zbyt jasne plus przydałoby się uzyskać trochę miłego dla ucha wydźwięku najniższych tonów,
– lub gdy są zbyt neutralne, a użytkownik oczekuje od systemu gry bardziej relaksacyjnej, dającej więcej przyjemności z odsłuchu.
Opłacalność teoretycznie więc powinna być bardzo wysoka, zwłaszcza że za oceanem sprzęt ten jest oferowany w bardzo dobrej cenie, wynoszącej 249$. Tymczasem jak wyglądają nasze polskie realia? Naturalnie gorzej, bo raz, że sprzęt ten jest rzadkością, dwa, że widziałem go w póki co jakimś sklepie w sieci za dokładnie 1270zł. „Podatek od nowości”, „złodziejstwo” – różnie ludzie na takie rzeczy mówią, ale fakt faktem dla mnie osobiście taka cena jest „trochę” za wysoka, jak na to, co od strony technicznej reprezentuje sobą Asgard, gdyż dźwiękowo nawet byłbym w stanie się z taką wyceną zgodzić. Gdyby cena w Polsce odzwierciedlała idealnie kurs złotówki do dolara, sprawa zapewne wyglądałaby zupełnie inaczej, a tak wolałbym osobiście poszukać u konkurencji albo bardziej dopracowanych tranzystorów, albo entry-levelowych lamp. Być może sprawa ta ulegnie zmianie, gdy więcej sklepów niż jeden na krzyż zacznie go oferować.
Podsumowanie
Wracając do angielskiego sloganu z początku recenzji: naprawdę trudno jest mi uwierzyć w to urządzenie – tak w pozytywnym jak i negatywnym tego słowa znaczeniu. Dźwiękowo Schiit Asgard kapitalnie przypadł mi swoim zachowaniem do gustu i widziałbym go w wielu systemach odsłuchowych w roli głównego wzmacniacza słuchawkowego, mającego swoje ostateczne zdanie w kwestii finalnego kształtu uzyskiwanego brzmienia i jednocześnie tak bardzo szanującego wszystkie znajdujące się po drodze urządzenia. Pod względem jakości wykonania również nie mam się do czego przyczepić. Jednakże od strony projektowej ma on kilka mankamentów, które uniemożliwiają mi okrzyknięcie go sprzętem ze wszech miar wybitnym, a czego naprawdę żałuję, bo w testach udowodnił, że potrafi zagrać z przysłowiową „duszą”, czy też – jak część osób to określa – „jak lampa”, a czego wielu urządzeniom brakuje. I właściwie tylko dlatego jego ocena końcowa jest u nas tak słaba.