Recenzja słuchawek Mitchell & Johnson GL1

Mitchell & Johnson to marka kompletnie mi nieznana i nie mająca na blogu jeszcze swojej recenzji. Ba, nawet patrząc na nasz krajowy Internet i szukając recenzji opisywanego tu modelu GL1 próżno znaleźć cokolwiek. Słuchawki na papierze wydające się interesującymi, a w rzeczywistości nieistniejące na rynku naszym krajowym i z tego względu niemożliwe do weryfikacji inaczej niż ze sporadycznych opinii tu czy tam, tudzież recenzji w językach obcych. Aż do dzisiaj, a za czego sposobność serdecznie dziękuję p. Michałowi, który to dostarczył swoją sztukę prywatną do testów.

Recenzja słuchawek Mitchell & Johnson GL1

Wykonanie i konstrukcja

Słuchawki są wykonane delikatnie mówiąc niezbyt wyszukanie, ale na poważnie w kategoriach ogólnych jest bardzo przeciętnie, zwłaszcza w kontekście ceny wynoszącej do niedawna jeszcze 1000-1100 zł. Taka bowiem była na Amazonie w momencie gdy rozpoczynałem pracę nad recenzją. Była, bo obecnie słuchawki są już z tego co widzę niedostępne.

Wbrew pozorom są to słuchawki zamknięte, choć maskowanie może sugerować inaczej. Do tego stosunkowo małe i objętościowo pasujące na moją głowę praktycznie tylko w położeniu maksymalnym. Ponieważ nauszniki są stosunkowo płytkie, a w środku nie ma żadnej niestety wyściółki ani warstwy amortyzującej. Małżowina leży bezpośrednio na talerzu z przetwornikami. Doliczyć można również tu brak regulacji kąta obrotu w osi pionowej – jest tylko poziom. Obicia na pałąku w sensie stricte też specjalnie nie ma, ale akurat od tego elementu, nie doświadczyłem żadnych nieprzyjemności podczas użytkowania.

Recenzja słuchawek Mitchell & Johnson GL1

Finalnie więc już na tym etapie widać, że Mitchelle nie są słuchawkami idealnymi. Ich rozmiary nie są duże, choć to słuchawki wokółuszne. Prawdopodobnie – biorąc chociażby pod uwagę wysoką głośność i skuteczność tej konstrukcji – słuchawki są przeznaczone pod zastosowania mobilne i wskazuje na to też kabel. Zastosowano w GL1 krótki i niestety zamocowany na stałe kabel z pilotem w standardzie jack TRRS 3,5 mm. Kabel jest stosunkowo sztywny i dodatkowo też usztywniony przez oplot materiałowy. Wzmaga to mikrofonowanie oraz wprost uniemożliwia zastosowanie z Mitchellami innego kabla, chociażby dłuższego. Pozostaje jedynie opcja na twardy rekabling lub próba przeróbek na gniazdko.

Recenzja słuchawek Mitchell & Johnson GL1

Największe moje zastrzeżenia są jednak do użytych materiałów. Ponieważ słuchawki były dostępne w serwisie DROP.com, można przeczytać tam sporo niepochlebnych uwag na temat materiałów z jakich są wykonane i pod tym względem nie różnią się od testowanych przeze mnie Monolithów M350, również sprawiających wrażenie konkretnie tanich jeśli chodzi o budowę. Tu jednak producent troszkę irytuje, bo przy zauważalnie wyższej cenie kusi się na emanowanie brytyjskim rodowodem słuchawek przy jednoczesnym stosowaniu np. imitacji metalu (warstwa farby na plastiku udająca chrom) rodem z tanich słuchawek Bluedio (które właśnie ceną nie powodowały zastrzeżeń co do tego faktu). Zresztą czar pryska dosyć szybko, gdy wzięte do ręki GL1 będą sobie wesoło klekotały, a po odchyleniu muszli ukaże się surowy brak wypełnień widełek muszli.

Recenzja słuchawek Mitchell & Johnson GL1

Co do samych przetworników, producent wykorzystał tu jednostki nie „elektrostatyczne”, tylko klasyczne elektrety w połączeniu z przetwornikiem dynamicznym. Elektrety zostały umieszczone na górze, zaś dynamik na dole. Widać jego membranę przez płótno zabezpieczające i przysiągłbym, że nie różni się wizualnie niczym od wielu tego typu jednostek jakie byłem łaskaw widzieć na popularnych serwisach z elektroniką z Chin.

To natomiast poniekąd konkluduje moje odczucia związane z wykonaniem Mitchelli. Są to słuchawki absolutnie nie zdradzające rodowodu z wysp. Wręcz przeciwnie – wygląda to na głęboką Azję i to w takim konkretnym wydaniu.

Recenzja słuchawek Mitchell & Johnson GL1

Ponieważ jest to dosyć ciężkie działo wytoczone w stronę producenta, przypomnę jedynie ich model JP1, który dosyć szybko został skojarzony z identycznymi słuchawkami Verisonix N500, różniącymi się jedynie grawerem na drewnianych puszkach. Recenzowane GL1 to z kolei delikatnie zmienione In2uit I502B, które zamiast niebieskich wnętrz kopuł otrzymały kopuły z czarnego połyskliwego plastiku, a fronty muszli zmieniono na jak pisałem ażurowe imitacje sugerujące, że mamy do czynienia ze słuchawkami otwartymi, a nie zamkniętymi. Szczerze nie wygląda to zbyt dobrze, zwłaszcza z perspektywy ceny Mitchelli. Ciężko jest dotrzeć do konkretnych cen rebrandów, zwłaszcza że producenci chyba już nie istnieją, ale na SBAF wspominano o kwocie 40 USD. Oczywiście istnieje szansa na to, że to od M&J projekt skopiowano, ale nie wskazuje na to chronologia niestety – wątek z tymi słuchawkami na head-fi założono wcześniej niż Mitchell wprowadził swoje produkty na rynek. Sama strona producenta wraz z kartą produktu już nie istnieje (https://mitchellandjohnson.com/gl1-stereo-headphones/), choć swego czasu widniały tam jako model kosztujący… 200 funtów.

Recenzja słuchawek Mitchell & Johnson GL1

Cała sytuacja pozostawia więc spory niesmak i czuję się trochę podobnie, jak przy recenzji MHP1000. Aczkolwiek tam producent podjął większe starania aby swój produkt odróżnić i po prostu oparł się na innych słuchawkach/przetwornikach, nie idąc na rebranding w prostej linii. Cały czas próbowano tam miałem wrażenie wykreować pewną swoją własną wizję dźwięku. Po prostu wykonano tam jakąś pracę kreatywną, dorzucono coś od siebie. Przy Mitchellach natomiast mogę jednak tylko spekulować, gdyż żadnych klonów nie słyszałem i jest to moje pierwsze zetknięcie się z tą konkretną konstrukcją. Na szczęście hybryd trochę miałem, słyszałem, używałem i posiadałem już w życiu, nie za wiele, ale zawsze to jakieś doświadczenie.

Recenzja słuchawek Mitchell & Johnson GL1

Na temat kontrowersji związanych z rebrandingiem Mitchelli jeszcze sobie porozmawiamy obszernie w dalszej części recenzji. Na tą chwilę natomiast zaznaczeniu należy poddać fakt, że GL1 nie sprawiają wrażenia słuchawek adekwatnych do swojej ceny w wymiarze jakości materiałów czy ich spasowania. Widoczne ślady odlewów, subiektywna tandetność wizualna, połyskliwe plastiki udające chrom niczym zabawki z przycmentarnego bazaru podczas odpustu i nie różniące się jakością wykonania od ozdób na zniczach. Do tego klekotanie i trochę problemów z wygodą. Naprawdę przy cenie ponad 1000 zł spodziewałem się znacznie lepszego wkładu materiałowego. Tak że zostawiając to jakby na boku, zobaczmy jak Mitchelle bronią się dźwiękowo, bo może wzorem KOSSa właśnie tu alokowano cały budżet?

 

Opis dźwięku

Niestety też nie do końca. Najprostszym określeniem sposobu grania GL1 jest określenie ich jako słuchawek:

  • zauważalnie średnicowych,
  • z podwiniętymi skrajami pasma,
  • z nawet dobrą sceną rozmiarowo,
  • po cieplejszej stronie dźwięku.

Bas jest ilościowo dostatecznie dobrze zaznaczony i nie sprawia problemu natury anemii czy nadmiarowości. Jest go jednak słyszalnie więcej na średnich i wyższych zakresach niż tych niższych. Odzywa się wspomniane podwinięcie dołu pasma. Nie wydaje się zakresem specjalnie czystym i potwierdzają to niestety pomiary.

Średnica jest zakresem najlepiej w GL1 słyszalnym, choć może aż nazbyt. Potrafi wpaść w przebrzmiewanie, swoisty analogowy rezonans. Z jednej strony przyjemny, ale z drugiej jednak musimy powiedzieć sobie szczerze, że jest to konkretne koloryzowanie dźwięku. Wokaliści brzmią jakby byli nagrywani na słabej jakości mikrofonach o ciepłym i nieświszczącym usposobieniu, jakby bojąc się jak ognia choćby piśnięcia czy syknięcia. Jednym słowem: buła na średnicy, jak zwykłem opisywać takie sytuacje.

Góra mimo wszystko jest, ale jej najwyższa część ponownie będzie cierpiała na efekt podwinięcia się i w konsekwencji ocieplenia, czy nam się to podoba czy nie. Co też udało mi się usłyszeć (i zmierzyć), wzorem basu nie jest to zakres jednoznacznie czysty i przez to potrafiący przegrać z konwencjonalnymi słuchawkami dynamicznymi za konkretnie mniejsze pieniądze (o tym za moment). Przemknęły mi tu i ówdzie porównania ze STAXem, ale jeśli miałbym szukać tu analogii jakościowych, to prawdopodobnie mowa co najwyżej o starych elektretach tego producenta, a więc asortymencie w tej chwili muzealnym. Nawet SR-507 stawiałbym wyżej, zaś moje ostatnie STAXy – model SR-303 – grały kilka lig powyżej poziomu, jaki dostajemy w GL1.

Na pewną pochwałę zasługuje za to scena. Choć nie jest ona specjalnie holograficzna i przez to czasami ciężko jest uznać je za słuchawki o większym jakkolwiek potencjale niż grające „blisko i intymnie”, GL1 potrafią zagrać całkiem szeroko i nawet głęboko. Tylko znów – brakuje im niestety często okazji do tego, aby zaprezentować się w pełni scenicznie. Dźwięk, zwłaszcza na środku, będzie notorycznie wydawał się zbity i mało selektywny, jak również nie będzie wrażenia iż odkleja się on od naszej głowy i wychodzi poza jej obrys.

Generalnie analizując brzmienie GL1 wyszczególnić można niestety niewiele zalet. Z takich najbardziej namacalnych jest przede wszystkim wspomniana wyżej scena, faktycznie objętościowo potrafiąca zrobić wrażenie na użytkowniku w odpowiednich okolicznościach. Docenić mogłem również ogólne bezpieczeństwo strojenia i przyjemność z odbioru GL1 zwłaszcza w godzinach nocnych i (bardzo) późno nocnych. Słuchawki są przy tym nieofensywne, nie tłuką basem po mózgu, nie przebijają uszu sopranem, po prostu „grają” w takim sensie że da się ich słuchać. Zdaję sobie sprawę, że może nie brzmi to jako jakiś szczególny komplement, ale nie są to słuchawki nastawione na ekscesy i wybuchowość w negatywnym tego słowa znaczeniu. Nie musimy przyzwyczajać się do ich nietypowej sygnatury jak w M350, a po prostu zakładamy i słuchamy.

Problem w tym, że słuchawki po prostu „grające” to nie jest to, czego sam osobiście szukam za 1000-1100 zł, bo po tyle można było kupić GL1 na amazonie w momencie otrzymania ich do testów. Do elektroniki brakuje im efektowności. Do muzyki „normalnej” brakuje im równości i wynikającego z tego tytułu realizmu. Natomiast ogólnie rzecz ujmując najbardziej brakuje mi w nich jakości dźwięku: czystości, niskich zniekształceń, klasowości czy selektywności. I to wcale nie względem nie wiadomo jak wysokich poziomowo słuchawek, a bardziej ceny.

Z tego co widziałem na stronie DROP.com, słuchawki zdążyły zebrać niespecjalnie pochlebne opinie. Choć najczęściej narzekano na jakość wykonania, zdarzały się też opinie o dźwięku, jakby w 1:1 oddające moje własne odczucia.

<screen z drop>

Oczywiście te słuchawki wciąż mogą się podobać, wciąż można ich słuchać bez żadnego problemu, ale wszystko zależy od perspektywy z której będziemy analizowali zdolności GL1.

Niestety więc jest to jedna z tych recenzji, w których mam niezbyt satysfakcjonującą sposobność do ponarzekania na testowany przedmiot. Tym bardziej w świetle faktu, że Właścicielowi słuchawek podoba się taka prezentacja dźwięku i przede wszystkim jego jakość. W takich sytuacjach jest mi po prostu po ludzku przykro i jeszcze bardziej niż zazwyczaj staram się odsuwać wówczas od siebie względy osobistego gustu i skupiać na merytoryce oraz faktach. Te są niestety dla Mitchell & Johnson GL1 bezlitosne.

Słuchawki mają spore zniekształcenia, nie grają czysto, mają ubytki tonalne, nie są to słuchawki grające równo i poprawnie technicznie. Zamiast tego grają niepotrzebnie przygaszoną górą i to tak naprawdę ich największa ujma, rzutująca na pozostałe fragmenty pasma.

 

Szybkie porównania

Potwierdzenie przytaczanej wyżej opinii z DROP.com i jej podobnych odnalazło się dosyć prędko przy pierwszych porównaniach z innymi słuchawkami pełnowymiarowymi, ale i nie tylko. Z racji tego iż M&J są słuchawkami ciepłymi, ich naturalnymi rywalami z mojej kolekcji winny być:

  • K240 MKII Made in Austria (2009)
  • HD 580 Precision (1993)

Porównań z tymi drugimi nie było jednak sensu przeprowadzać, ponieważ już w starciu z AKG K240 testowane Mitchelle… poniosły zaskakującą porażkę. Słuchawki AKG zagrały od nich czystszym basem, bardziej przestronną średnicą, choć wykazującą się również pewnymi cechami przebrzmiewania, lepiej wykończonym technicznie oraz ogólnie czystszym skrajem sopranowym, a także bardziej holograficzną sceną. W zasadzie jedynie nad bliskością wokali można byłoby dyskutować, czy aby nie będzie to zaletą Mitchelli, aniżeli wadą.

Największym dla mnie osobiście zaskoczeniem był jednak sopran K240, który był po prostu lepszy. A przecież to są słuchawki za o wiele mniejsze pieniądze. Przy K271 można jeszcze co prawda debatować, czy lepsze są gruszki, czy może jabłka, bo każdy będzie preferował tu zupełnie coś innego, ale i nawet odrzucając na bok gusta oraz guściki, jakość dźwięku GL1 uplasowała się na samym dnie sprzętów które gościły w moich skromnych podwojach. K240 zagrały od nich czyściej na sopranie, z lepiej wykończonymi obydwoma skrajami, trochę lepszą holografią. A przede wszystkim zrobiły to za mniej niż połowę ich wartości.

Jeszcze bardziej dramatycznie sytuacja rysuje się, jeśli wyjdziemy poza granice słuchawek pełnowymiarowych i przejdziemy do testowania porównawczo GL1 z podobną do nich konstrukcją (dynamik + elektret), tylko że dokanałową: KZ ZEX.

Malutkie KZ nie zostawiają z nich nawet dymu czy popiołu, grając dokładnie tak jak osobiście oczekiwałbym od GL1 przy cenie wynoszącej ponad 1000 zł. Jest jeszcze czyściej niż przy porównaniu z K240, z lepszym i mocniejszym basem, bardziej od GL1 czytelną i neutralną średnicą, z jaśniejszą, szybszą i lepiej zdefiniowaną górą, a także lepszą po całości sceną, bo zauważalnie bardziej naturalną i przekonującą. Za 10x mniej.

Pamięć mimowolnie oscyluje mi także przy Monolithach M350. Z tym że Monolithy mi się mimo wszystko bardziej podobały z racji lepszych od GL1 właściwości w ramach elementarnej jakości dźwięku. Przykładowo do basu nie można było się przyczepić w M350, tak samo do ogólnej czystości i klasy dźwięku, a przecież były to słuchawki od GL1 tańsze i to nie mało. Strojenie owszem było dosyć specyficzne, mówiąc najdelikatniej, wydając się bardziej nietypowym od tych z GL1, ale słuchawki mimo wszystko potrafiły oczarować użytkownika tą swoją zwykłą jakością, zwłaszcza kontekście ceny wynoszącej tylko 650 zł. W GL1 pozostaje w głowie ponad 1000 zł oraz oczekiwanie wystąpienia efektu WOW, którego po prostu nie ma. Plus świadomość, że nie jest to konstrukcja zdaje się w 100% autorska.

 

Opłacalność GL1

Zatem czy sytuacja byłaby inna wówczas, gdyby GL1 kosztowały znacznie mniej? Możliwe, że tak. Pytanie tylko jak bardzo mniej. Szukając na nie odpowiedzi przemaglowałem praktycznie wszystkie swoje słuchawki, wliczając w to wspomniane ZEX i K240, ale problem polega na tym że nawet z takimi przeciwnikami GL 1 nie dały sobie niestety rady pod kątem technicznym, jakości użytych materiałów, stosunku ceny do możliwości. Nawet w wymiarze wygody znacznie lepiej siedziało mi się w K240, nie mówiąc o ZEX. Jeśli liczyć odpowiednio 350 i 115 zł, to w tym momencie naprawdę nie wiem ile musiałyby kosztować GL1, aby były opłacalne.

Dlatego też skłaniam się ku opinii, że Mitchelle nie są słuchawkami przemyślanymi pod kątem konkurencji i tak samo jak Fidelio X3, nie dowożą do końca tego, co powinny, w ramach swojej ceny. Wydaje mi się, że może nie tyle K240 są jakieś na ich tle super wspaniałe, co po prostu GL1 cierpią z powodu dużych oszczędności poczynionych w ramach tego projektu. Mój wzrok mimo wszystko kieruje się tu przede wszystkim na przetworniki. Myślę że tu jest pies pogrzebany, a nie w konstrukcji zamkniętej, tłumieniu itd. I mimo, że słuchawki wręcz krzyczą z pudełka iż są projektem brytyjskim, od razu widać i czuć w rękach, że bardziej ma się tu styczność z czymś pochodzącym z głębokiej Azji. Do tego stopnia, że nawet nie próbuje się tu udawać czegoś z klasy premium, co najwyżej cenowo.

W związku z tym swój wzrok kierowałbym w tej cenie raczej na inne modele, jakieś używane HD 650, K712 PRO, R70X. Jeśli z jakiegoś powodu upieramy się na konstrukcjach hybrydowych z elektretami, to kłaniają się stare K340 z lat 70-80, albo, a może przede wszystkim, zaatakowanie tematu od strony dokanałowej i wspomnianych wyżej ZEXów. To właśnie one pokonały w teście GL1 najbardziej dotkliwie. Jeśli sam więc osobiście miałbym wybór, decydowałbym się od razu na ZEX i pozostałe środki alokował w innych wydatkach audio, albo decydował się na dołożenie np. do HD 660S, jeśli interesowałoby mnie pozostanie przy takim kierunku brzmieniowym. Może nie identycznym, ale przynajmniej podobnym.

 

Kontrowersje

Niestety Mitchell nie jest w stanie ich uniknąć i jak bumerang wracają wątpliwości związane ze wspomnianymi rebrandami oraz ogólnie celem powstania samej marki jako całości, skoro praktycznie każdy jeden model tego producenta jesteśmy w stanie zidentyfikować w formie innego produktu pod inną marką i znacznie niższą ceną.

Abyśmy mieli tu jasność – sam fakt rebrandowania nie jest czymś nagannym w sensie stricte. Jest to bardzo powszechna obecnie praktyka i świetnym przykładem niech będzie np. Superlux czy ISK, którego produkty znajdziemy w formie innych modeli, wariantów, marek, często różniących się jedynie kolorem lub logo. Somic V2 też można było spotkać pod marką Ravcore jeśli mnie pamięć nie myli. Takstary, Kingstony, Cooler Mastery… można wymieniać coraz to konkretniejsze marki mające w swoim portfolio jakieś rebrandy. Liczy się jednak na koniec wkład własny w kontekście ceny.

Wymienione produkty często kosztują podobne kwoty, więc wybór sprowadza się do kwestii wizualnych albo wyposażenia. W przypadku GL1 natomiast – i pozostałych z tego co się orientuję modeli Mitchell & Johnson – różnica w cenie jest znacząca i sugerująca wraz z oznaczeniami na pudełku, że jest to produkt autorski i zaprojektowany przez Mitchell and Johnson Limited, London. Dopiero potem ma miejsce informacja „Crafted in Taiwan and China”. Na plus zaliczyć można w miarę szczere pokazanie pomiaru akustycznego na pudełku, bez zabiegów wygładzających i innego cudowania.

Cały czas istnieje w tym wszystkim możliwość, że to prostu ten zły i głodny zysków chińczyk postanowił skopiować projekt Mitchella, toteż wszystko to co tu napisano pozostaje w sferze bezpodstawnych spekulacji i czystych domniemań. Znaków zapytania jest tu jednak wciąż sporo i nie sposób przejść sobie nad tym ot tak do porządku dziennego. Dlatego powiedzmy sobie coś takiego:

Jeśli Mitchell jest faktycznym oryginalnym pomysłodawcą tej konstrukcji i padł ofiarą – wcale nie tak rzadkiej jak się okazuje – praktyki wprowadzania na rynek tych samych produktów z tej samej taśmy produkcyjnej ale po godzinach i ze zmienionym logo, to jest to oczywiście skrajnie naganne zachowanie ze strony jego podwykonawców w fabryce.

Jeśli jednak jest to produkt już istniejący, na którym oparto się przy produkcji GL1 i pozostałych modeli z portfolio producenta, to tak naprawdę sprowadza go to do egzystencji wyłącznie w celu forsowania przebitki na słuchawkach udających klasę premium.

Jest to brutalne postawienie sprawy, wiem, ale znów: nie ja wymyśliłem jakieś Verisonixy czy inne In2uity i nie ja uczestniczyłem w swego czasu dyskusjach na ten temat na forach zagranicznych. Trafiłem na to wszystko zupełnym przypadkiem, szukając już na samym końcu pisania recenzji informacji o tym, czy aby inne osoby nie notują podobnych co ja wrażeń odsłuchowych. Ale i nie tylko. Tak prezentują się pomiary, bo właśnie do tego momentu czekałem z ich ujawnieniem w toku recenzji (odsłuchy zawsze przeprowadzam w pierwszej kolejności):

Pisałem o niedostatecznym zejściu basowym oraz przemożnej bule na sopranie, jak również podwinięciu się skrajów jako takich (w tym góry). No i proszę. Wszystko to potwierdza się w obrębie danych pomiarowych. Choć fakt, że słuchawek można słuchać przez to głośniej. Pytanie tylko czy aby takiej średnicowej prezentacji nie udałoby się osiągnąć za pomocą innych słuchawek, np. K271? Wyszłoby przynajmniej taniej, jeśli nie znacznie lepiej jakościowo.

Impulsowo również nie wygląda to aż tak dobrze. Widać pewien problem ze stabilizacją membrany, a co dało się usłyszeć jako wspomniany wcześniej rezonans.

Na koniec THD, a więc kompletna dyskoteka jeśli chodzi o zniekształcenia. Choć w punkcie pomiarowym (1 kHz) udaje się odnotować 0,8%, o tyle 660 Hz to już prawie 5%. Bas? Skromne 10-23%. To już są wartości doskonale słyszalne, niestety.

Na pewno znakiem zapytania będzie zgodność brzmieniowa wszystkich tych modeli (a nawet egzemplarzy) względem siebie. Wydaje się bardzo prawdopodobne, że wszystkie wcześniej wymienione pary słuchawek będą mimo wszystko zgodne brzmieniowo ze swoimi odpowiednikami po stronie Mitchella. Tu jednak warto byłoby wszystko jeszcze na spokojnie przeanalizować i przede wszystkim dokonać pomiarów bezpośrednio obu par – Mitchellowskiej i chińskiej. Jedno jest pewne natomiast, że te słuchawki nie subiektywnie nie grają, a obiektywnie nie mierzą się, jak reprezentanci półki 1000-1100 zł. Jeśli uświadomimy sobie, że w tej cenie można dostać już używane słuchawki bardziej utytułowanych producentów, to faktycznie można uznać je za wysoce kontrowersyjne.

 

Modyfikacje

Istnieją osoby, które można bez mrugnięcia okiem nazwać entuzjastami equalizacji, wyciągającymi z każdych słuchawek każdą sygnaturę za pomocą equalizera i naprawiającymi wszystkie ich problemy niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. I tylko zatwardziali puryści będą stawali im okoniem, zaprzeczając prawdzie, faktom i świadomie rzucając się w objęcia krwiożerczych producentów słuchawek. W audio natomiast liczy się – tak jak w życiu – umiar. Umiejętność dobrania wszystkiego w idealnych proporcjach, aby nie przesadzić. Tak samo jest z equalizacją. Mitchelle oczywiście można equalizować, może nawet trzeba equalizować, ale czy na pewno powinno się je equalizować w takiej a nie innej cenie? Czemu nie mam więc problemu z HD 800, które przy cenie 5x wyższej niż Mitchelle też equalizowałem? Właśnie dlatego, że była ku temu zasadność.

Co innego jeśli słuchawki posiadają jeden – dosłownie: jeden – punkt w którym wykonujemy korekcje, przy stanie dźwięku na tyle dobrym jakościowo, że po modyfikacjach słuchawkom absolutnie nic nie doskwiera w sensie palącej potrzeby wprowadzenia zmiany podczas co rusz każdego kolejnego albumu czy utworu. Co innego zaś gdy słuchawki trzeba dosłownie odratowywać i robić z nich coś, co będzie bardziej adekwatne ich cenie. Z pustego i Salomon nie naleje, toteż jeśli w słuchawkach nie ma dostatecznych pokładów jakościowych, nic z tym nie zrobimy.

Jak więc sprawy wyglądają w GL1? Jakości z nich niestety nie wyciągniemy – słuchawki rżną nas THD pod sufit. Tego się nawet fajnie słucha, bo jesteśmy analogowymi bestiami, nasz ośrodek słuchu działa kompensacyjnie, a druga harmoniczna nie bez powodu napędza rynek rozwiązań lampowych. Kabla też nie zmienimy, co najwyżej możemy sobie dokupić przedłużacz jak nam krótko. Pozostają się więc tylko damping i pady.

Pan Michał był niesamowicie uprzejmy dostarczyć mi swoje Mitchelle z padami Brainwavz. Klasyka klasyk, można by rzec, jeśli chodzi o rozwiązania DIY w tym względzie.

Pierwsza zmiana – wygoda. Potężna poprawa na tym polu. Nie do porównania wręcz. Słuchawki robią się wielokrotnie wygodniejsze i można ich już używać nielimitowaną ilość godzin. Brzmieniowo – tu już jest może nie lepiej co po prostu inaczej. Słuchawki zmieniają się z ciepłych średnicowców w lekką V-kę. Nadal czuć wszystkie cechy wcześniej przeze mnie opisane co do ich sposobu grania, ale jest też wrażenie pustki i głuchości w wielu elementach dźwięku. Góra robi się z ciepłej jaśniejszą, ale i bardziej sztuczną, pudełkową. Scenicznie znika wrażenie głębi, przód mocno się przybliża, słuchawki grają – trochę jak T40RP z padami Shure – głównie w jednej osi (L-R). Możliwe że właściwości te polepszyłyby się z płytszymi padami lub na osi czasu, ale oczywiście recenzja w swoich ramach czasowych nie pozwala na stwierdzenie tego jednoznacznie i mogę – po raz kolejny – tylko spekulować.

Jedna rzecz na koniec, która rzuciła mi się w uszy, to ponownie selektywność. Na padach Brainwavz słychać wyraźnie jak słuchawki gubią się przy bardziej skomplikowanych partiach utworów – np. końcówce Douglas Dare – Rex. A najśmieszniejsze, że robią to trochę mocniej niż w oryginale.

Wykazują się więc przy tym właściwościami identycznymi jak w K240. Tam również – nie tylko w modelu MKII – bliskość przetwornika przy uchu skutkuje wypchnięciem średnicy ponad skrajami, a oddalenie go powoduje powstawanie V-ki. Z tego m.in. względu nie preferuję welurów na tym modelu, tylko skórki. Welury z kolei wolę na K271 MKII. Czy byłoby to rozwiązanie dla Mitchelli? Tj. welury? I tak i nie. Znając schemat zachowawczy, w formie padów Braiwavz kompletnie bym nie widział tu takowego rozwiązania. Dopiero wariacja padów fabrycznych na taki materiał mogłaby mieć tu sens. Inaczej zrobimy z tego wszystkiego jeszcze większą V-kę, a niekoniecznie poprawimy to, co wymaga w GL1 poprawy.

Czy taki dźwięk mi odpowiada i w ogóle „misja ratunkowa” się udała – na pewno z perspektywy wygody jestem bardziej przychylnie nastawiony do niestandardowych padów na tym modelu. W kwestii brzmieniowej natomiast V-kę również możemy przecież odszukać sobie w lepszej realizacji np. w DT990 albo – znów dokanałowo – KZ ZAX. Jeśli tylko przeżyjemy ich basowość i detaliczność, która będzie wzmocniona przez zaznaczający się dodatkowo między obiema konstrukcjami kontrast brzmieniowy – okaże się, że ZAX są od nich szybsze, czystsze, bardziej przestrzenne, dające autentyczny efekt WOW. Jeśli to nie to czego chcemy – znów – wracamy na spokojnie do bezpieczniejszych ZEX albo K240 na skórkach.

GL1 współdzielą więc ostatecznie te same cechy co T40RP i niemal te same zachowania co do zmiany padów. Jeśli mając GL1 chcemy grać jedynie na większą wygodę i przy zachowaniu ich dźwięku – raczej nie jest to droga pod znakiem padów Brainwavz, a przynajmniej nie tych od HM5. To naturalnie jedynie estyma, bowiem nie posiadam w tej chwili takich padów i nie jestem w stanie stwierdzić na 100% jak słuchawki do końca się zachowają w tego typu warunkach. Szacunki ustaliłbym tu jednak na ok. 80%, znów – bazując na doświadczeniu.

 

Czy warto kupić Mitchell & Johnson GL1?

Mówiąc wprost i od razu: nie. Z jednej strony nie chcę robić w żaden sposób przykrości nikomu z ich posiadaczy, zwłaszcza zadowolonych. Z drugiej wiem czym te słuchawki są i widzę jak się mierzą, nawet z perspektywy pomiarów wciąż jeszcze amatorskich i przeprowadzanych w warunkach domowych. Dlatego bardzo trudno jest mi Mitchell & Johnson GL1 podsumować i ocenić tak, aby wszyscy byli zadowoleni. Ale nie jest to celem recenzji, aby ktoś był zadowolony. Nigdy nie był. Celem od zawsze, a przynajmniej w teorii, winno być należyte udokumentowanie słuchawek, albo przynajmniej wyrażenie swojego własnego szczerego zdania w sposób nieskrępowany, choć poparty racjonalnymi i rzeczywistymi argumentami.

Mitchelle to słuchawki sprawiające wrażenie wyspecjalizowanych głównie w konkretnych zadaniach. Grają „normalnie”, akcentują konkretne tylko aspekty dźwiękowe, jakby szykując się na pojedyncze gatunki a nawet albumy. Wydają się być celowane do posiadaczy sprzętu przenośnego, łatwe w napędzeniu, w miarę kompaktowe choć nie będące konstrukcją składaną. Na wyróżnienie zasługuje tu w dźwięku co najwyżej scena, ale tylko pod pewnymi warunkami i w konkretnym wymiarze swoich cech.

Recenzja słuchawek Mitchell & Johnson GL1

Wszystko inne natomiast to znaki zapytania lub przynajmniej poczucie niedosytu. Każdy kolejny ich element rozbija się tu o „coś”, wiecznie jest jakieś „ale”, nie można skupić się na jednej rzeczy nie zaczepiając o inną. Nie chodzi nawet o kwestię trafiania w gust swoim dźwiękiem, bo takie na swój sposób bezpieczne i nieofensywne granie wcale nie jest złe. Chodzi o kwestie techniczne, ergonomiczne i jakościowe co do całokształtu. I największym gwoździem do całej tej trumny jest w tym wszystkim cena oraz kontekst rebrandingu.

Mówiąc brutalnie i otwartym tekstem, w ok. 1000-1100 zł otrzymujemy słuchawki grające przeciętną czystością, z podwiniętymi skrajami, przebrzmieniami na średnicy, niespotykanie mocnymi zniekształceniami, małą holografią. Do tego przeciętne materiały z których zostały wykonane, przeciętna wygoda odzywająca się po 1 godzinie, przeciętny kabel zamocowany na stałe, gdzie w kategorii ogólnej jakości dźwięku przegrywają już z K240 oraz ZEX. Nad tym wszystkim wisi jeszcze miecz rebrandingu w postaci chociażby modeli JP1 (Verisonix N500) czy GL2 (IN2UIT I502C), ale i naszego GL1 udało się znaleźć (IN2UIT I502B).

Dlatego też niestety ale uważam, że słuchawki te są zbyt drogie i zbyt kontrowersyjne, aby można było je z czystym sumieniem polecić szerszemu gronu użytkowników. O ile mogą się podobać, o tyle sam osobiście musiałbym udawać, że nie wiem ile kosztują i że nie istnieją tańsze alternatywy grające lepiej lub przynajmniej ich rebrandy.

 

Zalety:

  • nie wybuchły podczas testów
  • mogą być ciekawe dla osób szukających ekspozycyjnej średnicy

Wady:

  • udawanie konstrukcji otwartej
  • wprowadzanie w błąd co do kraju pochodzenia i użytej technologii przetworników
  • niskiej jakości materiały
  • klekocząca konstrukcja
  • problemy z wygodą
  • przymocowany na stałe kabel o dużej sztywności
  • jakość dźwięku nieadekwatna do ceny
  • kontrowersje związane z rebrandingiem już istniejących i wielokrotnie tańszych konstrukcji
Jakub Łopatko
Jakub Łopatko

Właściciel bloga Audiofanatyk i autor publikacji ukazujących się na jego łamach. Pasjonat tematyki audio, słuchawek i sprzętu komputerowego, a także miłośnik zdrowego jedzenia, roweru oraz długich spacerów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *