Recenzja EarSonics S-EM6

Po wbrew pozorom całkiem udanej brzmieniowo premierze jednego z tańszych modeli francuskiej firmy EarSonics, przyszedł czas od razu przywalić z grubej rury i skorzystać z niebywałej okazji, jaką jest zanurzenie się w odmętach brzmienia najlepszego i najwyżej stawianego w cenniku modelu ES: sześcioprzetwornikowego potworka o konstrukcji hybrydowej, będącej uniwersalnie wyprofilowanym customem – S-EM6.

 

Dane techniczne

– przetworniki: 6 przetworników armaturowych z 3-drożną zwrotnicą
– czułość: 124 dB / mW
– pasmo przenoszenia: 10 Hz – 20 kHz
– impedancja: 60 Ohmów
– gwarancja: 1 rok

Wyposażenie:
– zapasowe tipsy
– przyrząd do czyszczenia
– etui
– kuferek podróżny
– instrukcja
– para specjalnych chusteczek czyszczących

 

Jakość wykonania i konstrukcja

Słuchawki przychodzą do nas trochę niekonsekwentnie, bo w podwójnym pudełku – jednym pozbawionym wszelkich oznaczeń, a będącym identycznym, jak w przypadku tańszych modeli, a także plastikowy pojemnik-kuferek, w którym można bezpiecznie przewozić nasze słuchawki. Ale skupiając się szybko na konkretach:

– korpusy i wygoda
Nie bawmy się w czułości, bo nie ma takiej potrzeby i nazwijmy rzeczy po imieniu: S-EM6 to ogromne i masywne akrylowe korpusy, wyprofilowane jak customy, ale wciąż o kształtach uniwersalnych i z tak samo uniwersalnymi tipsami (dalej wyglądającymi trochę na odlew amatorski – ich dokładniejszy opis można znaleźć w recenzji SM64), stąd w treści przewija się określenie „hybrydy”. Ich aplikacja jest nieco problematyczna na początku, ale po kilku-kilkunastu można nabrać sporo wprawy. Ze względu na swoje gabaryty i uniwersalność nie są szczególnie niewygodne, ale też nie są mistrzami komfortu, po prostu ot tak są zawieszone między jednym i drugim, zostawiając mimo wszystko miejsce na pewną dozę niepewności i rzeczy, które poprawić mogłyby prawdziwie uniwersalne słuchawki, ale przede wszystkim normalnie i zgodnie ze sztuką odlewane słuchawki typu CIEM. Izolacja mimo wszystko jest całkiem niezła, ale ponownie nie tak wysoka, jak mogłaby być przy poprawnie odlanych CIEMach i tu warto zainteresować się wersją EM6, która do w pełni personalizowanych już się zalicza.

– okablowanie i wtyki
EarSonics ponownie wykorzystuje tu identyczny kabel, co w tańszych SM64 i tak samo uwagę zwraca kserowanie Westone’owskiego Epic’a, wtyku jack z ER4S, stosowanie identycznych wtyków i odcinków memory wire, czy użycie kawałka rurki za ściągacz rodem z chałupniczego DIY, co przy tak wysokiej cenie zakrawa na jeszcze większą śmieszność niż miało to miejsce przy SM-ach. Jakościowo na szczęście stoi to tak samo dobrze, jak ich realne odpowiedniki u prawowitych właścicieli, ale wydaje mi się, że tym sposobem ES chce na swój sposób zmusić ich nabywców do ponoszenia dodatkowych ekstra kosztów w nabyciu lepszego i bardziej godnego ich formatu przewodu. Nie powinien moim zdaniem tego robić.

– wyposażenie
Jest tu niemal identyczne, jak w przypadku tańszych modeli tej firmy, poza faktem dodania wspomnianego kuferka oraz – uwaga – pełnego przyrządu do czyszczenia pochodzącego od Westone. Pozostaje mi się tylko uśmiechnąć pod nosem i dodać z nieukrywaną złośliwością, że dopiero przy wydaniu przez nas czterech i pół tysiąca złotych EarSonics poczuł, że jakoś tam na taki gest zasłużyliśmy. Jeśli uważacie, że się czepiam, to popatrzcie łaskawie na to, jak przebogate wyposażenie jest dodawane do identycznie wycenianych topowych słuchawek typu CIEM innych producentów, a zaczniecie również spoglądać krzywym okiem na rzeczy, którymi raczy nas EarSonics. Po prostu totalny standard i bardzo mało pieszczot, które zostawiają po sobie trochę zbyt jednoznaczne wrażenia.

 

EarSonics S-EM6EarSonics S-EM6EarSonics S-EM6EarSonics S-EM6EarSonics S-EM6EarSonics S-EM6EarSonics S-EM6EarSonics S-EM6

 

Ale dość o tym, bowiem najważniejsze jest to, że słuchawki są bardzo solidnie wykonane i nic nie ma prawa im się stać, no chyba, że sami się o to skutecznie postaramy (młotek może?). Przejdźmy zatem do brzmienia, bo to tak naprawdę będzie w stanie zdeterminować ostatecznie wartość wydanych w ich przypadku pieniędzy.

 

Brzmienie

Nie siląc się na wstępy od razu przystąpmy może do opisywania konkretów, ponieważ brzmienie S-EM6 jest na tyle bogate, że naprawdę jest co opisywać.

W stosunku do basu użyłbym tutaj określeń takich, jak granie „euforyczne”. Trzeba przyznać, że pełni on w S-EM6 bardzo wyraźną rolę i jest stawiany jako mocny fundament. Mogę wypowiedzieć się o nim pozytywnie, jako o zakresie tonalnym absolutnie zadowalającym każdego słuchacza, dobranym ilościowo na zasadzie „dokładnie tak, jak trzeba, plus jeszcze ćwierć kroku gratis na koszt firmy”. Na niebasowych źródłach stawia się dzięki temu w pozycji wzoru wszelkich basowych cnót: jest pełnia, soczystość i dociążenie w najbardziej pozytywnych tych słów znaczeniach. Na bardziej basowych czuć już potencjalne zejście na wyczuwalnie niski pułap, a mimo to na szczęście ciężko jeszcze szukać w nim ślepego przesadyzmu dzięki całkiem precyzyjnej kontroli.

Bas podlega zresztą wtedy bardzo ładnej gradacji i osiąga punkt, w którym nie miałbym do niego żadnych uwag przez większość czasu. Potrafi być delikatny i stonowany gdy trzeba, ale i przygrzmocić w razie konieczności też umie. Prezentuje masywność i jednocześnie wysoką dynamikę, a co widać wyraźnie w różnych i często przeciwstawnych do siebie gatunkach muzycznych. I podczas gdy konkurencji czasami o kapkę tego basu potrafi brakować z niektórych źródeł, tak S-EM6 na każdym jest go z nich pod dostatkiem, a tam, gdzie jednak zaczyna być go więcej, jeszcze nic się nam z kielicha na szczęście nie przelewa.

Co prawda jestem dosyć przyzwyczajony do basu o te wspomniane ćwierć kroku w tył znanego z Westone, który dzięki temu umożliwia nieco głośniejszy na ogół odsłuch, ale osobiście uwielbiam taki właśnie bas, jaki został zawarty w S-EM6 – mocny, ale (zwłaszcza na niebasowych źródłach) opanowany i dobrze kontrolowany. Prawda, potrafi sobie pofolgować o drobny margines ponad poprzeczkę, ale mimo wszystko wciąż trzyma się zadanych mu ram i swoim zachowaniem celnie uderza w całościowy charakter, jaki prezentują te słuchawki. W zasadzie to tak nawet można byłoby je opisać najkrócej – „słuchawki z charakterem” – i nie mówię tu tylko o dolnych zakresach…

Średnica udaje się w kierunku podgęszczenia i muzykalności, również tryskając sycącym i smacznym sokiem. Jednocześnie przy całej swojej bezpośredniości unika specjalnego wypychania się łokciami przed szereg. Utrzymuje w ten sposób pewien dystans od słuchacza, nie pozwala na zbytnie zbliżenie się do niego, co z jednej strony pozytywnie wpływa na czytelność, z drugiej negatywnie na wrażenie intymności i więzi ze słuchaczem, w praktyce najczęściej mocno widoczne w utworach z przepięknym wokalem pełniącym rolę wiodącą, która zostaje mu w mniejszym bądź większym stopniu odebrana i przesunięta bardziej na instrumenty.

Mamy tutaj zamiast tego wyraźny i unikatowy charakter, który jest chyba jednocześnie najlepszym odzwierciedleniem całości brzmienia realizowanego przez S-EM6. Charakter jednak to jedno, a wyżej opisywana zdolność wręcz przyspawania słuchacza do krzesła swoim brzmieniem, zaszczepienia ogromnej dozy ciekawości – o tak, to bardzo dobre słowo – to już niestety drugie. Słuchawki mogą mieć jedną z tych cech, mogą i obie jednocześnie, albo też i wcale, ale to już raczej nie przystoi tak drogim produktom, ponieważ szuka się w nich zazwyczaj czegoś więcej, niż tylko poprawności w reprodukcji dźwięku.

Zazwyczaj nie doszukuję się z lupą takich rzeczy w niższych przedziałach cenowych, ale jeśli chodzi już o tego formatu słuchawki, to sprawa ma się wtedy nieco inaczej. Zmieniają się założenia, zmieniają priorytety, zmienia też czułość słuchu na rzeczy, których do tej pory nie musieliśmy uszami wyłapywać. Przy modelu za cztery i pół tysiąca złotych – i to jeszcze dokanałowym – pojawiają się jednak już wymagania godne zadanej ceny, brzmienie docelowe nabiera kształtu bardziej uniwersalnego, aniżeli poruszającego się nadal w obszarze zwrotów „jak na dokanałówki”.

To jednak wciąż odczucia zorientowane wokół wrażeń estetycznych, podczas gdy sama średnica – może i całość brzmienia S-EM6 – to granie wyjątkowo czyste i rozdzielcze, o czym należy bezwzględnie wspomnieć również dlatego, że jest to ogromny wyróżnik tego modelu na tle ponad połowę tańszego SM64. Topowy produkt EarSonicsa zachowuje się pod tym względem pierwszorzędnie i cecha ta może skutecznie przykrywać wspomniane wcześniej wrażenie nie do końca takiej skali absorpcji, jakiej byśmy w dokanałówkach tej klasy chcieli usłyszeć. Wniosek ze średnicy jest tu więc banalnie prosty – muzykalność ponad intymnością. Tylko tyle i aż tyle wystarczy, aby akuratnie a skrótowo móc ją opisać.

Góra także nie jest wyrwana z kontekstu względem swoich towarzyszy i zachowuje się tutaj klarownie, czysto, z bardzo dobrym rozciągnięciem na rozdzielczości, ale o jeden ton zmierza w stronę ciemności. Przyciemnienie góry zarzucano swoją drogą również często Westone 4R i faktycznie jest tam pewne bezpieczne i subtelne przygaszenie tegoż zakresu tonalnego. W S-EM6 owe przyciemnienie jest widoczne bardziej, jakby producent bał się, żeby w topowym modelu nie było absolutnie żadnej mowy o jakichkolwiek sybilantach. Ma być bezpieczeństwo, opanowanie i granie stricte pod resztę, dlatego też zdecydowano się zestroić oba przetworniki wysokotonowe tak, aby nie wychodziły przed szereg i jeden krok trzymały się za średnicą.

Tonalnie tak to wygląda, ale jakościowo już nie ma pod ich adresem najmniejszych z mojej strony uwag natury technicznej. Wysokotonowce renderują bardzo wyrównany zakres, nie ma dramatycznych spadów, jest za to wygładzenie i również pewna soczystość, miodność, która smaruje cały ten układ i neutralizuje większość ostrości kwalifikujących się na „grupę podwyższonego ryzyka”. Czy mi osobiście to pasuje? Przyznam się że nie do końca, ale ja to ja i mój gust jest ukształtowany w kierunku słuchawek po prostu jaśniejszych, a nie muzykalnych i przyciemnionych. Z drugiej strony gdyby zastosowano tutaj inne strojenie, można byłoby odnieść wrażenie, że góra została wysadzona z siodła i już nie współgra tak dobrze z całością. Oddzielając więc gusta od rzeczowego opisu faktem niezaprzeczalnym jest ogromna kondycja jakościowa górnych rejestrów i chyba nikt nie będzie w stanie tego zanegować, a przynajmniej po odsłuchu własnym.

W tym miejscu należałoby zrobić małą pauzę, ponieważ wspomniałem wyżej o rzeczy niezmiernie w S-EM6 ważnej – współgraniu ze sobą całego tego ustroju. EarSonics zastosował tutaj aż 6 przetworników, bijąc rekordy ponad innymi produktami najczęściej stającymi na konstrukcjach 3, 4 i 5-cioprzetwornikowych. Nie stanowi to naturalnie o ich wartości brzmieniowej ponad modelami z mniejszą ilością przetworników, ale można tylko podejrzewać jak wiele pracy musiało zostać włożonej w zestrojenie ze sobą tego wszystkiego i to jeszcze w sytuacji, gdy układy występują parami, a nie w pojedynkę. Muzykalność była tu priorytetem, a to oznacza wymóg wysokiej korelacji między zatopionymi w akrylowych korpusach przetwornikami i EarSonicsowi się ten zabieg udał pierwszorzędnie, a co w pewnej części próbuje odzwierciedlić ich cena, spokojnie konkurująca z większością CIEMów na rynku. Pozostaje naturalnie kwestią otwartą, czy jest sens wydawać tyle pieniędzy na model wciąż uniwersalny, zamiast zlecić wykonanie wersji spersonalizowanej EM6 lub innych customów pokroju chociażby o kapkę tańszych Westone ES5, ale na to w dużej mierze każdy powinien sam znaleźć sobie odpowiedź. Gdyby ktoś mnie pytał co sam osobiście o tym sądzę, to w zależności od ceny raczej byłbym za wspomnianymi ES5 lub ewentualnie tańszymi modelami CIEM, choć musiałyby brzmieć przynajmniej tak dobrze jak S-EM6, co w wielu przypadkach byłoby naprawdę trudne do osiągnięcia.

Scena dźwiękowa S-EM6 to bardzo skrupulatnie i misternie utkany element całej tej naszej dźwiękowej układanki i można poczuć się tu w dużej mierze komfortowo ze względu na wrażenie kompleksowości i bardzo dobrego wyważenia między szerokością a głębokością. Holografia stoi tu na przyzwoitym poziomie, choć nieco poddanym nadrzędnemu w nich charakterowi. Scena znajduje się więc dokładnie w tym miejscu, w którym powinna, ale w odróżnieniu od chociażby Westone nieco dystansując się od słuchacza i zostawiając mu całkiem sporo miejsca, jednocześnie nie neutralizując wrażenia swojej zagęszczonej konsystencji. Choć nie sięga w odmęty i poza horyzont swoim rozmiarem, to absolutnie nie odniosłem w nich wrażenia klaustrofobiczności, ani też o dziwo przeświadczenia, że kupiłem za tyle pieniędzy coś, co powinno mnie bezwzględnie powalić na kolana jej rozmiarami.

Wiadomo nie od dziś, że wysoko cenię sobie poprawną i dużą przestrzenność, jednocześnie nie cierpię wspomnianej klaustrofobii, dlatego prywatnie korzystam na ogół ze sprzętu dokanałowego, który jest w stanie dać mi na tyle swobody w sposobie swojej gry, abym nie musiał używać stwierdzenia „scena typowa dla dokanałówek”. S-EM6 ta sztuka się bardzo udaje i choć faktycznie mogłoby być o kapkę bardziej przestrzennie na szerokość, jako rzecz będąca moim osobistym życzeniem, to nie sądzę, aby scena faktycznie rozbudowana rozmiarowo nadal tak łatwo współgrała z całościowym ich charakterem i nie nastręczała sporych trudności w utrzymaniu integralności planów. Zresztą naprawdę trzeba byłoby być albo bardzo wybrednym fanem sceniczności, albo na siłę czepialskim ignorantem, aby sceny zawartej w tych słuchawkach nie docenić taką, jaka jest. A jest naprawdę bardzo dobra i ukazująca możliwości drzemiące w manipulacji kanałowej charakterystycznej dla słuchawek typu CIEM. W zasadzie wniosek końcowy jest tutaj taki, że S-EM6 na swój sposób łączą ze sobą w tym względzie zarówno cechy customów, jak i słuchawek uniwersalnych, a co finalnie daje bardzo ciekawe efekty.

Tak jak na początku nie wiedziałem czego można się po tym modelu spodziewać, tak potem szybko okazało się, że EM-6 to słuchawki z gatunku masywniejszych brzmieniowo armatur wieloprzetwornikowych. Są muzykalne, dociążone, z wyraźnie zaznaczoną głębią sceny i wysokim realizmem. Nie jest to wzór liniowości, nie jest to też brzmienie neutralne bądź uniwersalne, to raczej coś, co zdarzyło mi się usłyszeć w pierwszej, najstarszej rewizji Sennheiserów HD650, naprawdę pod wieloma względami jestem pozytywnie zaskoczony.

Ich sygnatura jest typowa dla słuchawek celujących w muzykalne gusta – bardzo dobrze dobrany ilościowo pełny bas o soczystym charakterze, również nieco dogęszczona średnica, a także trzymająca się tego towarzystwa troszkę przyciemniona góra. Doliczyć należy też tu kompleksowo renderowaną scenę o naprawdę przyzwoitej rozdzielczości i głębi scenicznej, której nawet i drogim modelom potrafi brakować. Zdawać by się mogło, że oto mamy przed sobą słuchawki ostateczne, czy jednak aby na pewno? Może zabrzmi to niedorzecznie ale nawet i w tej cenie jednak nie do końca.

W czym problem? Na pierwszy rzut ucha w niczym, jednak z nieco innej perspektywy S-EM6 jednak jak na ironię nie zrobiły na mnie wprost z pudełka aż tak wielkiego wrażenia, jak np. Westone 4R, które kosztują niemal 2,5x mniej, ale nie chodzi tu tyle o stosunek ceny do możliwości brzmieniowych, co trochę o sposób serwowania samego brzmienia przez S-EM6.

Przez cały czas obcowania z topowym modelem EarSonicsa miałem nieustępliwe wrażenie, że S-EM6 brakuje jednego ważnego czynnika, który powoduje, że nie możemy oderwać się od słuchawek ani na krok – zaangażowania. Brakuje im subtelnego powabu, wrażenia intymności i bezpośredniości, gracji, z jaką wymienione W4R brzmienie swoje kreowały mimo technicznych ubytków w stosunku do opisywanego tu EarSonicsa. Westone robiły to nie w kierunku widowni, jak S-EM6, tylko bezpośrednio w kierunku słuchacza, grały swój spektakl dla niego, a nie odgrywały go przed nim tak, jakby było to kolejne przedstawienie z tuzina innych, nastawionych na jak najszerszą publikę. Mają swój charakter, owszem, jest bardzo wyraźny i godny wszelkich pochwał, ale to wciąż brzmienie, któremu jakby na ostatnim zakręcie kampanii prezydenckiej zabrakło charyzmy i umiejętności przekonania do siebie ostatnich niezdecydowanych wyborców. Nie jest to z mojej strony żadne wysilone czepialstwo, szukanie dziury w całym, tylko patrzenie na sprzęt w sposób bezwzględny z punktu widzenia ceny, w której można podjąć wiele innych decyzji, niekoniecznie też dokanałowych.

Nadmienić od razu pragnę, że brak opisanego wyżej czynnika nie jest czymś, co uważałbym za element w jakikolwiek przekreślający kunszt pokazywany przez S-EM6. Po prostu dla słuchawek w tej cenie życzyłbym sobie, aby miały w sobie zarówno charakter, jak i zaangażowanie. Nie były ani nudne, ani też do końca liniowe, ani pozbawione własnego unikalnego stylu, charakteru, ani też wyprane z emocjonalności i swego rodzaju magicznego czarowania, przywiązywania do siebie. S-EM6 spełniają wszystkie wymienione cechy, prócz ostatniej.

 

Zastosowanie

EarSonics poszedł po rozum do głowy i nie zrobił słuchawek ze szczytu swojego cennika jako bezwzględnie różnicujących wszystko, pod co zostają podpięte. Fenomenalne efekty można osiągnąć już z kostek z początku średniej półki, więc definitywnie nie jest pod tym względem źle. Zaskoczeni? Ja też, ale wpiszmy to sobie za duży pozytyw mając jednak w pamięci, aby nie nadwyrężać tegoż stwierdzenia. Zresztą jeśli kogoś stać na „hybrydowe” dokanałówki za 4,5 tys. zł, to naprawdę wątpliwym dla mnie jest, aby próbował podpinać je pod byle co. S-EM6 wciąż różnicują wyraźnie klasy źródła, po prostu ze słabszych układów również są w stanie zachwycić, nie odrzucić.

Trochę gorzej wypada za to zastosowanie praktyczne, a więc w zależności od miejsca i materiału. Przede wszystkim wątpię, aby ktoś z Was ważył się na zabieranie tak drogich słuchawek w miejską dżunglę, ale mogę jak zawsze się mylić. S-EM6 są jednak raczej do odsłuchu domowego i tak też bym je osobiście widział. Co do materiału, to zastanawiam się cały czas, co by tu stwierdzić jako ostateczny werdykt. Generalnie w każdym gatunku te słuchawki grają bardzo dobrze, ale wyśmienite okazują się głównie w muzyce popularnej oraz rockowej, głównie przez swoje świetne muzykalne strojenie. Powiem tak – nawiązując do mojego wcześniejszego porównania ich do stylu HD650, pozwolę sobie stwierdzić, że wszystko to, co świetnie wypada na wspomnianych słuchawkach, prawdopodobnie wypadnie także i na EarSonicsach, pod paroma względami może nawet i lepiej.

 

Podsumowanie

EarSonics S-EM6 zrobiły na mnie bardzo pozytywne wrażenie swoim dźwiękiem – to naprawdę kawał porządnego dokanałowego grania, brzmienie muzykalne, dociążone, dobrane ilościowo w sposób szanujący muzykę i wyciskający z niej smaczny, przyjemny sok przy każdej możliwej okazji. Mają w sobie charakter i styl, świetnie poukładaną scenę i sporą dozę przyjemnej holografii, a jedyną rzeczą, do której można byłoby mieć jakieś uwagi brzmieniowe, to od biedy troszkę za mała jak na mój subiektywny gust szerokość, ale przede wszystkim pewna trudność do przekonania do siebie słuchacza ze względu na konsekwentną powściągliwość w emanowaniu intymnością przekazu. Ma to miejsce również w kontekście opłacalności zakupu przy tak wysoko ustalonej cenie. Fakt faktem tryskają jakością i czystością, ale owe „wytryski” nie są na tle nieco tańszej CIEMowej konkurencji na tyle duże, żeby usprawiedliwiały aż tak wysoką cenę przy pełnym pominięciu procesu personalizacji. Trudność tą potęgują także trochę kontrowersyjne elementy, jak np. używanie kabla i wtyków od Westone, czy wtyku jack od Etymoticów ER4S, które wskazują w pewnym sensie na brak indywidualizmu w rozwiązaniach ES, z kolei robienie ściągacza kabla z kawałka przezroczystej otuliny delikatnie mówiąc nie wygląda zbyt poważnie jak na taki sprzęt. Są to niestety takie detale, które mimo wszystko nie mogą zostać pominięte, a które i przy o ponad połowę tańszym modelu ES również punktowałem. Poza tym jednak – świetne muzykalne brzmienie, którego warto posłuchać.

Jakub Łopatko
Jakub Łopatko

Właściciel bloga Audiofanatyk i autor publikacji ukazujących się na jego łamach. Pasjonat tematyki audio, słuchawek i sprzętu komputerowego, a także miłośnik zdrowego jedzenia, roweru oraz długich spacerów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *