Tak jak potrzeba jest matką wynalazków, tak też i zaczątkiem potrafi być różnorodnych przemyśleń i rozważań. W tym konkretnym przypadku stała się ona nią z powodu ogromu pytań wiecznie traktujących o tym samym. I naturalnie do znudzenia powtarzanymi wciąż odpowiedziami człowiek w końcu osiąga swój kres cierpliwości, próbując znaleźć czas na spisanie wszystkich wątpliwości i ogólnie całego toku rozumowania w formie jednego artykułu o maksymalnie wyczerpującej tematykę formie. Taką tematyką jest w tej chwili słowo „najlepsze”, które co rusz rodzi się w zapytaniach zakupowych.
„Najlepsze”, „dobre”, „100%” itd. NIE istnieje
I w zasadzie tyle na ten temat. Gdyby sfera audio była materią w pełni wymierną, możliwe iż odpowiedź byłaby tu zgoła inna, ale ponieważ nie jest, wszelkie próby sformułowania jakiejkolwiek tezy, że jakieś słuchawki są „najlepsze”, są obarczone kolosalnym „błędem pomiarowym”. Najlepsze słuchawki – ale jakie? Najlepsze w czym? Dla kogo? Na jakiej podstawie stwierdzić można, że są najlepsze? Czy testowała ta osoba absolutnie wszystkie pozycje na rynku? Porównywała wszystkie ze sobą łeb w łeb, że gotowa jest stwierdzić ową „najlepszość”? To pytania, które od razu są w stanie osobę deklarującą, iż jakaś para jest „najlepsza”, albo wyprowadzić z równowagi, albo spłoszyć, albo zakręcić w wirze wymiany opinii idących daleko w rejony światopoglądowe.
Wiele osób zbyt łatwo stwierdza, że jakaś para jest „najlepsza”, nawet jeśli nie w ogóle, to również w jakimś przedziale cenowym. Tymczasem nie ma czegoś takiego jak „najlepsze słuchawki”, co najwyżej jedne z najlepszych jakie słyszała dana osoba i uważa w swoim subiektywnym postrzeganiu rzeczy. I problem ten rozbija się również od razu o wszelakie kwestie doradzania polegające na wskazywaniu palcem konkretnych pozycji zakupowych. Tak samo można powiedzieć o „dobre”, „świetne”, „100%” i najbardziej kuriozalnych pytaniach z cyklu „czy słuchawki się sprawdzą” oraz „czy się nie zawiodę”. Takie rzeczy może co najwyżej stwierdzić dana osoba przed samą sobą patrząc w lustro.
W następnych akapitach będę starał się rozwinąć postawioną tu tezę. Generalnie większość czytelników może odpuścić dalszą lekturę zgadzając się z podstawową argumentacją i wątpliwościami, jakie zawarłem w tym konkretnym akapicie. Ale jeśli naturalnie zaciekawiłem i zmusiłem do mimowolnego szukania sobie w głowie odpowiedzi na pytanie dlaczego – zapraszam.
Dlaczego nie można wskazać że coś jest „najlepsze”?
Ponieważ subiektywność odbioru dźwięku nam na to nie pozwala. Należy wziąć mocno pod uwagę, że każdy z nas:
– ma zupełnie inne doświadczenia ze sprzętem odsłuchowym,
– dysponuje nie tylko różnorodnymi słuchawkami, ale też i zestawem źródeł i wzmacniaczy,
– ma inaczej zbudowane ucho i słyszy inaczej,
– jest wrażliwy na inne zakresy częstotliwościowe,
– preferuje bardzo różne gatunki muzyczne,
– ceni sobie zupełnie inne aspekty dźwiękowe,
– ma bardzo różnie zbudowaną głowę od strony anatomicznej.
Analizując wszystkie te aspekty, wyjdzie nam za każdym razem zupełnie inny zestaw cech mogących wpłynąć na osąd, że jakaś para będzie faktycznie już nie tylko dobra do jakichś konkretnych zastosowań czy dla konkretnych osób, ale „najlepsza” do tychże. Oznacza to więc tyle, że jeśli stwierdziłbym osobiście „lepszość” danej pary, to jest to tylko i wyłącznie opinia wyrażona z mojej własnej perspektywy oraz odsłuchów. I gwarantuję, że znajdzie się spore grono osób mających zupełnie odmienne zdanie, w ramach którego – żeby było śmieszniej – wcale nie byliby daleko od prawdy. Prawda jest przy materiach subiektywnych niestety również bowiem pojęciem względnym.
Wystarczy na przykład, że jedna osoba ceni sobie bardziej muzykalność i stopę basową, zaś druga techniczną doskonałość i przestrzenność, aby rekomendacja na zadane przez czytelnika pytanie „jakie są najlepsze słuchawki do 5000 zł” padła na dwa zupełnie od siebie różne modele: przykładowo Audeze LCD-2F oraz Sennheiser HD800. Obie pary w wielu miejscach się wzajemnie wykluczają, mają swoje mocne i słabe strony, także tylko potencjalny nabywca będzie mógł między nimi rozsądzić o „lepszości”, bowiem obie mają do tego tytułu takie same prawo. Audeze będą tu modelem o głębokim i pełnym basie, bliskiej i nasyconej średnicy, ogromnej naturalności i poprawności rysowanej na oszczędnej rozmiarowo scenie. Do tego ciężkie i na dłuższą metę potencjalnie niewygodne. Sennheisery z kolei będą maksymalnie wygodne i lekkie ze względu na bardziej pospolite materiały, ze znacznie lżejszym i szybszym basem, mniej dosadną średnicą i ostrzejszą górą, ale też nieporównywalnie większą sceną. Zależnie od upodobań raz jedna, raz druga para będzie tą „jedyną”, tak samo w zależności od słuchanej muzyki czy też posiadanego sprzętu, który również może rozsądzić o tym, że jedna z nich wróci do sklepu, a druga się zostanie.
Czy przesłuchanie wszystkich modeli daje pogląd na „najlepszość”?
Niestety nadal nie. Załatwia nam to kwestię doświadczenia i osłuchania, ale nie rozwiązuje nadrzędnego problemu subiektywności opinii wyrażanej i konfrontowanej na zewnątrz. Jedynym wyjątkiem jest najwyżej osoba samego słuchacza i jej opinia wewnętrzna – wyrażona dla samego siebie i na własny kaprys oraz tor, bowiem na tej podstawie nawet przy braku „ptaszka” przy pozycji przesłuchane wszystkie słuchawki na świecie można będzie stwierdzić, że na tym etapie jakaś para jest dla nas samych „najlepsza”. Słuchaliśmy, porównywaliśmy z tym co mamy, co mogliśmy mieć w danej chwili i tyle. Nie będzie tam zapewne najdroższych układów i urządzeń z najwyższej tylko półki, które dawałyby jednocześnie dodatkowy atut, że „słuchaliśmy danej pary ze wszystkich możliwych konfiguracji”. Tym samym winno się interpretować wszystkie opinie osób doświadczonych tak, jakoby była to nie bezpośredni gwarant sukcesu, a jedynie rekomendacja za prawdopodobnie najciekawszym do odsłuchania sprzętem, który może się spodobać, ale nie musi.
Jest to też pewne podsumowanie wniosków, do jakich doszedłem w ramach swojej własnej skromnej próby pogoni za dźwiękiem może nie tyle „ostatecznym” (najczęściej w domyśle najdroższym, jaki można zdobyć na rynku), ale takim, przy którym czuję, że dla mnie osobiście jest to dokładnie „ten” dźwięk, „ta” prezentacja muzyki i „te” emocje z niej wyciągane na światło dzienne przy jednoczesnym zachowaniu wszelakich pryncypiów, które determinować mogą reprodukcję dźwięku jako technicznie poprawną. I choć nie jest to może nawet połowa drogi, tak myślę, że sporo wniosków okaże się przydatnych we własnych u Państwa poszukiwaniach, indywidualnych, dyskretnych, mniej lub bardziej udanych i uwarunkowanych może innymi, a może takimi samymi czynnikami.
Pogoń za nieistniejącym ideałem
Osobiście mimo sporego doświadczenia i wiedzy na temat różnych brzmień wielu par słuchawek, nadal nie odważyłbym się w pełni świadomie wziąć odpowiedzialności za stwierdzenie, że coś jest „najlepsze” (w domyśle najlepsze z najlepszych w ogóle). A przecież niby doświadczenia owego mi nie brakuje, osłuchania też. W czym więc rzecz? Właśnie we wspomnianej odpowiedzialności, a więc również i chęci ominięcia sytuacji, w której dana osoba mi zaufa, jako autorowi tak wielu publikacji i osądów na temat słuchawek, a potem się jednak mimo wszystko rozczaruje mimo moich jak najszczerszych chęci. Zwłaszcza w droższych słuchawkach jest to widoczne, bo rozbija się o jeszcze dodatkową kwestię – ideał. Często nazywany przez osoby z branży procesem „gonienia króliczka”.
Złapanie owego króliczka to jednak nie znalezienie ogólnego ideału słuchawkowego, bowiem takie dążenia będą w wielu przypadkach skazane na porażkę, a bardziej szukania z samym sobą kompromisu. Za „najlepsze” słuchawki na świecie uznaje się Sennheiser Orpheus, który doczekał się niedawno następcy za horrendalną wręcz kwotę 55 tys. dolarów. Słuchawki mające w sobie rzekomo „wszystko” na raz, od najniższego basu schodzącego do piekła, po górę witającą się ze Św. Piotrem w bramie. Ze średnicą tak namacalną, jakby wokalistka wkładała nam języczek do ucha oraz sceną, niczym widok z tatrzańskiego szczytu. Tak, audiofilska poezja pełną gębą. Tymczasem w owych idealnych słuchawkach nausznice potrafiły zostawać się na twarzach słuchaczy (wydatnie pomagał i nadal pomaga im galopujący wiek), zaś w następcach na jednym z targów miała miejsce usterka mechaniczna uniemożliwiająca odsłuchy. Trochę droga więc jest to złośliwość rzeczy martwych, bo kosztująca tak jak wspomniałem 55k. Także owszem, uważam iż ideałów całościowych nie ma.
Dlatego też ogromna większość osób szuka dla siebie „najlepszych” słuchawek w niższych przedziałach cenowych. Z powodzeniem. Ale owe powodzenie to właśnie nic innego, jak ciągła walka z pewnymi kompromisami, bowiem bardzo rzadko się zdarza, że jakaś para jest dla nas samych kompletnie pozbawiona wad. A im więcej słuchawek nasza głowa ugości, tym bardziej możemy być potem świadomi wad posiadanego egzemplarza, ale też właściwie wszystkich pozostałych.
Dane mi było na ten przykład do tej pory zgłębić tajniki otwartych i zamkniętych słuchawek magnetostatycznych wspomnianych wyżej Audeze, które choć miały naprawdę wspaniały, bogaty i cudowny dźwięk, nie dawały takiej lekkości i powiewu brzmieniu, do jakiego byłem przyzwyczajony. Chociażby dlatego tak ceniłem sobie drobne modyfikacje LCD-2F, które do tej pory uważam za najciekawsze obok LCD-3 słuchawki tego producenta z USA. Mogłem doświadczyć też maksymalnej w moich życzeniach otwartości i bezkresu serwowanego przez najwyższe Sennheisery HD800, choć tam z kolei brakowało mi intymniejszej wokalizy i skupienia na środku w całej ich pogłosowości, którą miejscami wręcz wymuszały i tym samym odsuwały się od obrazu dźwiękowego, który nazwać byłbym gotów jakkolwiek bliskim realizmowi. Być może tor był tu w pewnym sensie limiterem, ale po prostu nie dane mi było usłyszeć w nich tego, czego akurat wtedy szukałem. Trafiłem również na niebywałą precyzję i profesjonalizm szczytowego modelu (właściwie to dwóch) niemieckiego Beyerdynamica, którego szkoła grania jako żywo przypominała mi w jego T1.1 kondycję Lambd, jednak słuchawki nie sprawiały wrażenia aż tak perfekcyjnie dopracowanego produktu i z tego względu były piekielnie trudne tak w dobraniu pod nie odpowiedniego toru, jak i ogólnego ich zrozumienia. Były też najwyższe modele Kingsounda, jak również identycznie jak STAX japońskich marek: Denona i Audio-Technici, aczkolwiek żaden z tych modeli nie zrobił na mnie jednoznacznie pozytywnego wrażenia, prezentując tak samo wiele zalet, jak i poważnych wad, czasami przesłaniających tą pierwszą grupę i w ten sposób automatycznie wykluczając słuchawki z wszelkich dywagacji, oczywiście na moje i tylko moje uszy.
Niektórym słuchawkom z tych, jakie miałem zaszczyt – naprawdę zaszczyt – przesłuchiwać, choć było bardzo blisko, czegoś nieustannie brakowało. Nadal obecne były pewne subtelne życzenia wobec rzeczy usłyszanych w zupełnie innym modelu. Jedna para miała w sobie coś, czego brakowało drugiej itd. Niektórzy próbują wyjść z sytuacji owym kolekcjonerstwem, ale co innego mieć słuchawki posiadające w sobie cząstki elementarne subiektywnego obrazu brzmienia idealnego, a co innego faktycznie je w sobie scalać jeśli nie kompletnie, to przynajmniej w większym wymiarze, wynoszącym więcej niż 50% takich cech.
Część osób, również i tych bardziej majętnych i jakkolwiek „świadomych audiofilsko”, w głębi duszy czuje prawdopodobnie taką samą konkluzję, a w posiadanych przez siebie słuchawkach, mimo zarzekania się i zaklinania na wszystkie świętości, coś by jednak zmieniła. A to może bas trochę w tym kierunku, a to może średnicę bardziej podbudować, a to scenę inaczej nieco poukładać itd. Tymczasem sztuką okazuje się po prostu pójście jak pisałem na kompromis z danym modelem i albo łatanie jego subiektywnych ułomności torem, ale po prostu przegadanie się i akceptację takim, jakim jest. Oczywiście nie na siłę, po prostu proces powinien polegać bardziej na zasadzie znalezienia takich słuchawek, które będą miały najwięcej kart z przysłowiowej dźwiękowej talii. I to dokładnie takich, jakich potrzebujemy do akurat swojego rozdania.
Kupno Lambd, Omeg, nawet legendarnych K1000, których sam jestem obecnie właścicielem, czy jakiejkolwiek innej pary słuchawek tzw. „wysokiego lotu” nie rozwiązuje wszystkich wspomnianych wyżej kwestii. Nie czyni tego posiadanie Edition 5, TH900, LCD-3, T1, HD800 czy innej flagowej u danego producenta pary. Wszystkie one to słuchawki na swój sposób wyjątkowe, mające pierwiastki „dźwięku ostatecznego”, ale nie w formie całkowitej. Przykładowo T1 i HD800 to dwa różne przepisy na upieczenie tego samego ciasta, po prostu od innej strony każdorazowo: bardziej konwencjonalnej i precyzyjniejszej kontra pogłosowej i otwartej. Lambdy również mają w sobie owe pierwiastki i w kanonie słuchawek jasnych, przestrzennych, detalicznych oraz przede wszystkim szybkich wiodą moim zdaniem mocny prym, któremu zagrozić nawet wysoko cenione i wymieniane przeze mnie wyżej HD800 do końca nie mogą mimo jeszcze większej wygody i wyraźnie większej uniwersalności. HD800 są słuchawkami wspaniałymi, to nie ulega wątpliwości i tu nadal kołacze mi się po głowie spektakularność, jakiej doświadczyłem na nich w elektronice, ale patrząc bardziej obiektywnie one również nie są do końca idealne i poprawne. Uwiarygadnia mnie przy tym fakt, że nie tylko ja mam takie o nich zdanie i montowanie sobie kilkutysięcznego toru za namowami handlowców udających w komentarzach i na forach zwykłych użytkowników mija się z celem, zwłaszcza jeśli ogólny ich charakter pogłosowy nie do końca komuś na pierwszym miejscu pasuje. Ich uszczuplona wokaliza i rozmywanie krawędzi potrafi tam położyć się nawet przed tańszymi Beyerdynamicami T1 i to do tego stopnia, że słuchawki trzeba wyraźnie wyciągać w górę torem, a co jeszcze bardziej może wywindować cenę całościową zestawu i tym samym zadziałać na korzyść wspomnianych handlowców. Toteż trochę zrozumiałe jest ich rozgoryczenie na każdy głos, który nie jest pieśnią pochwalną i nie mówi o układach za kilkanaście łącznie tysięcy. Dzierżą tytuł „najlepszych” słuchawek dynamicznych (bądź też jednych z tego szacownego grona śmietanki słuchawkowej) zasłużenie, ale nie jest to automatyczny killer wszystkiego dookoła, włącznie (a może przede wszystkim) z opisywanymi tu Lambdami i to nawet w świetle faktu, że w przeciwieństwie do Sennheisera daleko im do modeli faktycznie u STAXa flagowych.
Pytanie jednak czy „najlepszych” w ogóle? Czym jest owy „ogół”? Takie pojęcia również okazało się, że w dużej mierze nie istnieją. Dla kogoś odsłuch opisywanych wyżej HD800 może stanowić odkrycie życia i brzmienia, przy którym będzie chciał pozostać już do jego końca. Komuś innemu jednak coś się może nie spodobać, słuchawki przejawiać mogą w jednej, zdawałoby się najdrobniejszej rzeczy, wadę dla tej osoby krytyczną, przekreślającą na dłuższą metę czy to odsłuch kontrolny, czy to zakup, czy zatrzymanie w posiadaniu na dłużej, ponieważ ta jedna wada będzie się za nim kołatała przez cały czas i za każdym założeniem słuchawek na głowę. Ponieważ opinie wydawane są przez ludzi, przez pojedyncze osoby, to każda deklaracja, także i moja, że jakieś słuchawki są „najlepsze” lub dana cecha jest realizowana „najlepiej” powinna mieć niewidzialny, ale tkwiący w pamięci dopisek „dla mnie osobiście”, tudzież odpowiednio „dla tej osoby”. Słuchawek idealnych jak już pisałem nie ma i tą prawdę należy zaakceptować taką, jaką jest. To jedyna droga, aby samemu poczuć się w końcu szczęśliwym i jestem głęboko przekonany, że chociaż nadal brnę w tym temacie do przodu nie przesłuchawszy wszystkich sposobów reprodukcji dźwięku, siła czytelników przyzna mi przynajmniej w myślach rację.
To też chciałem zaznaczyć, że jako człowiek niepozbawiony gustu i preferencji cenię sobie jedne cechy bardziej od drugich i jestem gotów nabyć słuchawki „nieidealne” właśnie dlatego, że są subiektywnie bliższe mojemu ideałowi dźwięku w niektórych cechach bardziej, niż w innych, które choć tak samo ważne, mogę puścić mimo uszu, jeśli tylko realizowane są w dostatecznie wysoki i przyjemny sposób (np. bas). I choć zawsze staram się w opisach brzmieniowych gusta swoje traktować jako wroga, czynnik bałamutny i falsyfikujący, ostateczna ocena słuchawek zawsze jest już mniej lub bardziej kwestią podobania się danej pary mi osobiście, dopiero później potencjalnemu nabywcy. Stąd w podsumowaniach akapit „subiektywnym zdaniem”, gdyż one zawsze będą tak czy inaczej subiektywne, u każdego i na temat wszystkiego, co tak jak audio jest w dużej mierze niewymierne. Nie da się na dłuższą metę określić czegoś jako „najlepsze”, gdyż nie stoją za tym w dużej mierze konkretne wartości i nawet pomiary akustyczne mogą – mimo niespecjalne obiecującego brzmienia – okrutnie się komuś spodobać. I dopiero mając tego świadomość można przystąpić do analizy tematu słuchawek wysokiego lotu.
Preferencje muzyczne i koncepcje dźwięku
Należy w tym wszystkim pamiętać, że każda para, bez względu na cenę i technologię, robi właściwie to samo – odtwarza dźwięk, będący de facto jednym i wciąż tym samym zjawiskiem fizycznym. I choćby nam księgowi próbowali cuda wianki drukować swoimi marketingowymi bełkocikami, to fizyka pozostanie fizyką. Dlatego preferuję jeśli już, to swego rodzaju „umiarkowany hi-end”, który wymagania swoje ma, ale jeszcze nie bawi się w skrajności, a przynajmniej nie notoryczne. Nie neguje on drogich słuchawek z „hi-endu prawdziwego”, ale w wielu miejscach napawa człowieka refleksją i wątpliwościami, czy aby naprawdę potrzeba wydawać ponad 8-10 tysięcy złotych żeby móc poczuć wrażenia z obcowania z muzyką na pułapie poruszenia dentystycznym wiertłem? A co jeśli mamy inne cele do osiągnięcia i zamiast audiofilskiego Złotego Graala, którym są słuchawki-jokery mające w sobie wszystkie cechy wielu różnych modeli uznanych na rynku, chcemy mieć coś bardziej namacalnego? Technicznego? Profesjonalnego wręcz? Co jeśli emocji poszukujemy w muzyce nie za pomocą koloryzacji, słodkości i rurek z kremem na placu w Wenecji, a akustycznego absolutu, będącego mieszanką transparencji, klarowności, bezwzględnego detalu i wniknięcia w strukturę nie tylko utworu, ale też sposobu jego nagrania i nawet sprzętu, na którym był nagrywany oraz jest właśnie odtwarzany? Co jeśli właśnie takie rzeczy zapierają nam dech w piersiach? Czy to znaczy, że słuchamy sprzętu zamiast muzyki? Że jesteśmy gorsi? Lepsi? Niepoprawni audiofile? Nie. Po prostu mamy inne podejście i wartościowanie tego, co słyszymy. A że nie można mieć często rybek i akwarium jednocześnie…
Często nie daje to nam przyjemności w przypadku słabszych konfiguracji i gorzej nagranych utworów, ale otrzymujemy w zamian bezcenną wręcz wiedzę na temat tego w jaki sposób i z jaką jakością reprodukowana jest muzyka. Możemy nagrodzić tych wykonawców i te wydania, które faktycznie słychać, że zostały stworzone przez ludzi z pasją, którym zależało. Możemy skompletować sobie taki sprzęt, który słyszmy, że został zaprojektowany i zrobiony solidnie, bez wygibasów i gimnastyki korekcyjnej, której obserwowanie mogłoby rodzić w nas pytanie aby czy przypadkiem wszystko działa jak należy. Czerpać będziemy przyjemność nie tylko z wiedzy i precyzyjnego obrazu całości naszego systemu, ale przede wszystkim gdy wszystkie warunki zostaną spełnione – z absolutnie oszałamiającego i do samej ziemi poprawnego dźwięku, z technicznie idealnymi fundamentami wrytymi w nią tak, że i 1000 lat byłoby za mało, aby je naruszyć. Dla kogoś właśnie takie słuchawki podlegające takim dokładnie pryncypiom będą „najlepsze”.
Właśnie o tym się zapomina, że istnieje jeszcze ta druga strona, bardziej profesjonalna, studyjna, związana bardziej z weryfikacją odtwarzanego dźwięku niż tylko zwykłym jego odtwarzaniem i nic więcej. Jedna i druga koncepcja nie musi negować przy tym naturalności uzyskiwanego brzmienia, jego realizmu. Winna się uzupełniać i krystalizować w jedną spójną całość. Dlatego na punkcie co droższych słuchawek dających mieszankę jednego z drugim można stracić głowę i stwierdzić, że takowe są „najlepsze”. Czy faktycznie są? Nie. Czy zatem są najgorsze? Też nie. Po prostu są i to słuchacz, posiadacz, kupujący będzie o tym decydował. Jeśli kogoś posadzimy na naszym miejscu, aby zdecydował za nas, tragedia będzie murowana.
Często też ludzie zastanawiają się dlaczego producenci próbują w słuchawkach pretendujących do tytułu „najlepszych” eksponować konkretne fragmenty pasma, czyniąc np. tendencyjnie jasnymi. Być może podchodzić należy do nich z perspektywy modelu z jednej strony „audiofilskiego”, z drugiej jednak w swoich posadach wciąż profesjonalnego, nastawionego na bardziej „roboczą” perspektywę odsłuchów. Nie są to modele zarezerwowane tylko naturalnie z tego względu dla inżyniera dźwięku i użytkować może je absolutnie każdy. Po prostu warto mieć świadomość, że ze wszystkich części składowych fantastycznego obrazu, jakim jest muzyka, takie słuchawki kładą wyraźny nacisk na określone jego fragmenty i pozwalają, by reszta była możliwa do uzupełnienia np. ze strony odpowiedniej podmalówki na płótnie. Czyli jednym słowem toru, okablowania i ewentualnych drobnych modyfikacji akustycznych.
Pisałem przy pierwszych Beyerdynamicach T1, że słuchawki zrozumieć można najłatwiej i najszybciej z perspektywy „bezideowości własnej”, a więc gry w taki sposób, żeby do głosu miały możliwość dojść po drodze określone zmienne. Twierdzi się, że Sennheisery HD800 są modelem wysoce kapryśnym jeśli chodzi o sprzęt źródłowy oraz wysoce odkrywającym wszelakie jego zakamarki. To prawda, nie przeczę, ale T1 im w tym naprawdę nie ustępują i godnie dotrzymują kroku zarówno w kategorii wywlekania na światło dzienne charakteru sprzętu niczym antyterroryści bandytów z dziupli, jak też i responsywności na określone zmiany elementów w nim się znajdujących. To bardzo subiektywne spostrzeżenie, ale gotów byłbym przypisać pierwszym T1 miano słuchawek wrażliwych w największym stopniu na tor, HD800 i T1.2 na zarówno tor, jak i nagrania, zaś K812 PRO głównie na nagrania. Oczywiście jest to bardzo umowne i skala różnic między modelami również jest tu bardzo w tym względzie subtelna, ale tak właśnie wszystkie cztery pary bym postrzegał. I znów: ja sam, ktoś inny może już na sprawę patrzeć przecież inaczej. Ostatecznie dojść tym samym do zupełnie innych wniosków.
Weźmy sobie wspomniane najwyższe AKG – ich opór na poziomie 36 Ohm pozwalający napędzić je nawet odtwarzaczem przenośnym, np. DX90, ułatwia co prawda parowanie, ale mimo wszystko naciski na przebieg tonalny, jakie cechują te słuchawki, słyszalne są w każdych warunkach i tak samo są one w stanie strzyc utwory z DX90, jak i znacznie droższych układów. Jednocześnie tak skonfigurowana cewka ogranicza czułość na klasę sprzętu, także słuchawki słabiej skalują się wraz z kolejnymi zestawami. HD800 nie mają tego problemu, również ze względu na normalny już opór na poziomie 300 Ohm. W ich przypadku często są w stanie sobie poradzić z różnymi konstrukcyjnie utworami i gatunkami, a także żywo reagują zarówno na sprzęt wyższego sortu. T1 z kolei choć nadal wrażliwe na konstrukcję sopranu, mocno premiują poprawność, klasę i określoną tonalność źródła oraz wzmacniacza. Jeśli dorzucimy do tego ich mniej dyfuzyjną od Sennheiserów średnicę, dużą precyzję całościową i niemal punktowe wskazywanie źródeł pozornych, uzyskujemy sprzęt bardzo wyczulony na to, co dostanie wprost z dziurki. Jednocześnie z tonalnością, która potrafi mimo wszystko sprawdzić się z naprawdę wieloma gatunkami (dlatego też pierwsza rewizja została okrzyknięta w kręgach jako „genre master”). I to tylko i wyłącznie od słuchacza będzie zależało, z jakiej koncepcji będzie najbardziej zadowolony.
Wniosek powinien płynąć tu więc dosyć jasny i oczywisty – każda z oferowanych dzisiaj par (w tym wypadku z przetwornikami Tesla, jeśli już powołałem się wyżej na oscylujące wokół nich przykłady) ma swoje wady i zalety, żadna nie jest idealna, żadna nie jest „najlepsza”, każdą należy gruntownie przed zakupem odsłuchać, albo przynajmniej zebrać ogromną ilość informacji na jej temat. Zwłaszcza, że modele takie jak Tesla T1 mimo wszystko należy zdrowo rozruszać i z rozmysłem dobierać tor pod ich zastosowanie. A że sporo osób o tym zapomina lub nie ma po prostu wiedzy nt. przebiegu danego modelu, dokonuje osądów od razu, z marszu, bez przyłożenia. To najlepszy sposób żeby chybić i nawet nie wiedzieć, jak bardzo się przestrzeliło, jak ważny mógł być ten cel, ten jeden strzał. Komuś nie będą podobały się z różnych względów HD800 i dopiero po zakupie T1 będzie miał to, czego dokładnie szukał. Kto inny rozczaruje się – po mniej lub bardziej prawidłowych odsłuchach – T1 i w HD800 znajdzie „swoje” brzmienie. Jeszcze inna osoba wejdzie później z K812 PRO. I wszystkie te osoby będą miały rację – na swoje uszy i na swój sposób. Różne koncepcje, różne idee, różne potrzeby różnych ludzi.
Moją potrzebą, jak też i powodem dla którego mimo wszystko musiałem porzucić elektrostatyczną strzechę, było ograniczenie w stosunku do możliwości, jakimi winny legitymować się słuchawki mające u mnie w domu status TOTL (ang. Top Of The Line, najwyższe w ofercie). Chcę móc się na nich oprzeć w każdych warunkach i móc przetestować absolutnie wszystko, aby jako recenzent produktów przeznaczonych do odtwarzania dźwięku móc akuratniej wykonać swoje zadanie i wydać osąd – choć nadal subiektywny – to jednak jak najbardziej zgodny z obiektywną prawdą. To takie trochę poważniejsze podejście do tego hobby, ale na szczęście na dzień dzisiejszy nie jest dążeniem wbrew sobie samemu. Zauważyłem bowiem, że także i z niego można czerpać przyjemność ze słuchania muzyki w takim właśnie „profesjonalnym” stylu. Stylu, który znałem z wielu dotychczas przesłuchanych słuchawek, ale ukazanym mi z całym swoim urokiem za sprawą K240 DF.
Te rasowe „studyjniaki”, odrestaurowane i przywrócone do pełni używalności, choć ani idealne, ani pracujące w wysokiej klasie, naprawdę zrobiły na mnie wrażenie i najśmieszniejsze jest w tym wszystkim to, że nie kosztowały mnie fortuny, jedynie sporo czasu i uwagi. Na tle moich poprzednich słuchawek, jak np. LCD-3, cena nabycia była wręcz śmiesznie niska, nieprzyzwoita i nieprzystająca może wręcz do osoby o większym osłuchaniu. A jednak. Okazało się z nimi najdobitniej, że cena wcale nie decyduje o tym, czy coś ma lub nie ma prawa zagrać. Owszem, może wskazać, dać pewien pogląd, ale nie zdecydować kategorycznie. To było po prostu „to” czego szukałem i jedyne, czego mogłem sobie życzyć, to po prostu lepsza ogólna jakość tego, co z siebie wydobyły.
Analogicznie jest z T1.2, które są słuchawkami właściwie najtańszymi z linii topowych „Teslowców” i z tej perspektywy też często ocenianymi. Niesłusznie moim zdaniem, ale świadomy jestem też, że konkurencja pod postacią właśnie HD800 miała tu swój udział w takim ich postrzeganiu. Tak samo użytkownicy patrzący na świat przez pryzmat tych ostatnich. Uważam jednak to za uczciwy podział. To HD800 są częściej chwalone przez ich zdolności akustyczne i scenę, T1 gdzieś tam z tyłu kołaczą się zaś jako „inne podejście”, bardziej „zwyczajne” słuchawki dla tych „innych”. To taka śmieszna dosyć sytuacja, że docenia się bardziej słuchawki przestające powoli grać jak słuchawki w klasycznym tego słowa rozumieniu i zwraca uwagę bardziej na anomalie aniżeli normalność. Podobnie jednak sprawa ma się z K812 PRO. Słuchawki te są wciąż pewną innowacją na tle pozostałych modeli. Chociażby nausznice, czy też prowadzenie sygnału do drugiego przetwornika są tu miłymi akcentami projektowymi. Cóż jednak z tego, skoro już na starcie oberwało się im za pomiary zniekształceń wykraczające poza normy oczekiwane w tym przedziale cenowym? Tym samym K812 PRO mimowolnie zepchnięte zostały w to samo miejsce, co T1, a więc „tuż za HD800” jako raptem jedynie „alternatywa”, nawet jeśli zarzuty tyczą się jedynie danych na papierze. A im dłużej i więcej czytamy na ich temat, tym częściej dochodzimy do wniosku, że ogromna losowość w rekomendacjach opiniujących co rusz kwalifikuje jedną z nich na „najlepszą”, a resztę na „alternatywy”. Gdzie leży więc prawda? Pomiędzy naszymi własnymi uszami.
Ciekawostką jednak, na którą należy tu spojrzeć, jest fakt, że mając wszystkie trzy pary jednocześnie, to między T1.1 i K812 PRO jest więcej analogii w sposobie kreacji dźwięku. Obie pary brzmią bardziej konwencjonalnie, ale w domyśle po prostu zwykłej akustycznej poprawności, nie tonalności. Tu konsekwentnie zachowana jest między nimi zasada jasności. HD800 odstają od nich w zakresie scenicznym oraz punktu skupienia środka sceny, cechując się bardziej otwartym, pogłosowym brzmieniem, czasami aż nazbyt w efekcie rozstrzelonym. To bardzo ciekawa obserwacja i łącząca się na swój sposób z drugą – że osoby mające uwagi pod adresem HD800 są w stanie szybciej polubić T1 lub K812 PRO i na odwrót. Każe to nam zastanowić się nad bardzo fundamentalnym postrzeganiem dźwięku z perspektywy danego użytkownika i po raz kolejny przypomina, jak bardzo subiektywne są obszary sfery audio z tak wysokiej półki, która i tak nota bene nie jest jeszcze wcale najwyższa.
Mój wniosek z całej tej sytuacji oraz własnych odsłuchów obu wariantów T1 oraz HD800 kreuje się taki, że często widziane dylematy „co jest lepsze” (tu: między konstrukcjami Beyerdynamica oraz Sennheisera) są chybione już na etapie definicji i niestety wymagające po prostu odsłuchów własnych, by móc cokolwiek konstruktywnego sobie ustalić. I jest to o tyle świetny przykład, że stał się zalążkiem do powstania powyższego artykułu. Może też stąd wynikać wrażenie, że troszkę go zdominował, ale czuję, że był lepszym przykładem niż jakiś Bóg wie jak wyuzdany i drogi sprzęt. „Najlepsze” nie istnieje nawet w sferze sprzętu z bardzo wysokiej półki i taka jest moim zdaniem prawda. Brutalna i niekoniecznie zdatna do zaakceptowania, ale mimo wszystko zgodna ze stanem faktycznym. I w tym kontekście osoby piszące o wyciąganiu 100% możliwości czy „najlepszego” brzmienia w budżecie 100-200zł brzmią co najmniej komicznie, niestety. Bo i skoro za tyle tysięcy złotych my, świadomi entuzjaści, nie możemy złapać tego naszego Św. Graala, to co dopiero w tak skromnym budżecie, gdzie sprzęt niekiedy potrafi rozpadać się w oczach.
Sam kiedyś, tak jak wielu z Państwa, zaczynałem od słuchawek za 30-50 zł, odkrywałem i poznawałem dopiero wszystkie właściwości akustyki, sprzętu, synergii, co to w ogóle znaczy jakość dźwięku. Nie urodziłem się ze złotym uchem i workiem pieniędzy przy pieluszce, do swojego sprzętu obecnie posiadanego doszedłem sam, czasami tylko skacząc na skróty, ale ostatecznie reflektując się i poznając wszystkie etapy dźwiękowo-sprzętowej progresji. Także chyba mam jakieś tam pojęcie o tym temacie i mój głos nie jest pierwszym lepszym teoretyzowaniem, a czymś, co ma w sobie odpowiednią dozę wiedzy i rozsądku, żeby na spokojnie można było moje słowa przeanalizować i zastanowić się, czy aby troszkę więcej kompromisu z samym sobą nie zaoszczędziłoby niezłej dawki nerwów.
Podsumowanie
Podsumowując tym samym cały artykuł w punktach:
– nie ma czegoś takiego jak „najlepsze słuchawki” lub grające „najlepiej”,
– nie ma idealnych słuchawek najlepszych we wszystkim i dla absolutnie każdego,
– zawsze coś jest i będzie „najlepsze” dla tylko i wyłącznie kogoś,
– pieniądze nie grają, a najdroższe nie znaczy „najlepsze”,
– jeśli coś jest „najlepsze”, to najczęściej w czymś konkretnym lub pewnym zbiorze konkretnych cech,
– „najlepsze” słuchawki są modelem po prostu najlepiej dopasowanym do indywidualnych potrzeb,
– każdy ma swoją „najlepszą” i „idealną” parę, ale dla każdego będzie ona inna,
– dlatego doradzanie poprzez wskazanie palcem co kupić jest z góry skazane na kompletną losowość końcowych rezultatów.
Ostatecznie więc sporu nie da się rozwiązać jednoznacznym opowiedzeniem się za którąś ze stron jako czymś faktycznie „lepszym”. Lepszym jak? W czym? Co to w ogóle znaczy „lepszym”? A przede wszystkim dla kogo lepszym? Odpowiedź akurat na to ostatnie pytanie jest bardzo prosta: dla mnie i tylko dla mnie (lub Państwa).