SRH1440 były słuchawkami otrzymanymi przeze mnie do testów okazyjnie, ale też wiązał się z nimi pewien mój sentyment, powiązany z kolei z dawnym dylematem odnośnie wyboru najbardziej elastycznej dynamicznej pary testowej. Ostatecznie padło na co padło, ale wątpliwości jednak pozostały, aż do tej chwili. Dzięki uprzejmości Manuelvetra mogłem zapoznać się z tymi, jakby nie patrzeć dosyć wysokimi w ofercie Shure, słuchawkami, jednocześnie czyniąc z tejże okazji recenzencką premierę ich szkoły grania na łamach AF. Z tego też względu serdecznie dziękuję mu za tą wyborną sposobność i kłaniam się w pas zwłaszcza żonie, którą pozbawiłem rzeczonych słuchawek na okrągły tydzień.
Dane techniczne
Typ: wokółuszne
Przetworniki: dynamiczne, otwarte
Pasmo przenoszenia: 15 Hz – 27 kHz
Kabel: 2,1m z obu muszli, gwitnowana nasadka, szybkozłączki
Impedancja: 37 Ω
W zestawie otrzymujemy:
– słuchawki,
– zapasowa para nausznic (również welurowych),
– odpinany kabel,
– nakręcona od razu nasadka dla gniazda 6,3mm,
– twarde etui.
Jakość wykonania i konstrukcja
Słuchawki przychodzą do nas w twardym etui, które świetnie sprawdza się w roli przenośnego kuferka, jeśli zapragniemy zabrać gdzieś ze sobą nasze Shury. Słuchawki mimo wszystko nie robią specjalnego wrażenia, gdy już się weźmie je w ręce – strasznie plastikowe, nie wydają się być jakkolwiek solidne, szybko pojawiają się wątpliwości natury wytrzymałościowej mimo zauważalnych wzmocnień. No cóż, plastic is fantastic w wydaniu Shure niespecjalnie przypadł mi do gustu i na ich tle dowolne Sennheisery z tej samej półeczki cenowej, czy też AKG, prezentują się znacznie bardziej pewnie i sensownie, choć i tam potrafią się zdarzyć ekscesy z pęknięciami. Ekscesy tym większe, im bardziej ktoś nie szanuje swoich słuchawek. Na całe szczęście pałąk jest wzmacniany elementami stalowymi, a i wysięgniki muszli również są metalowe, także z mechanizmem regulacji nie powinno być najmniejszych problemów.
Bardzo cieszy odpinany kabel, aczkolwiek ogólna trudność w dostaniu złączek tego typu skutecznie zniechęca niektórych fanów zabaw w okablowanie DIY. Tak samo miłym akcentem jest zapasowa para miękkich nausznic welurowych, choć patrząc na materiał wykonania kołnierzy, który delikatnie mówiąc do najbardziej wyszukanych nie należy, ich obecność przestaje dziwić.
Nausznice pojemnościowo są identyczne, jak w HD580/600/650 i podobnych gabarytowo do nich modeli Sennheisera. Na wygodę jednak nie narzekałem, ponieważ zarówno waga, jak i clamping force są w ich przypadku umiarkowane. Brakowało mi jedynie większej pojemności na uszy, ale ponownie – w dłuższym odsłuchu Shure nie spowodowały u mnie żadnych negatywnych obserwacji, także jakikolwiek dyskomfort był dla mnie ostatecznie obcy.
No cóż, więcej uwag na temat ich konstrukcji nie mam, a to, czego być może nie dopowiedziałem, można wywnioskować jak podejrzewam ze zdjęć. Skupmy się zatem na tym, co najbardziej traktuje o jakości danych słuchawek – a więc brzmieniu.
Brzmienie
O Shure przeczytałem pierwszy raz w jednym z zeszłorocznych numerów pewnego czasopisma o tematyce audio. I wiecie co? Do tej pory nic z tamtejszej „recenzji” nie rozumiem, być może dlatego, że opisano je całkowicie od niechcenia, uczyniono im wielką krzywdę tym samym, skupiając się na wyżej nakreślanych przeze mnie technikaliach i walorach użytkowych, które choć ważne, to jednak nie powinny moim zdaniem zajmować aż 70% recenzji. To jakiś absurd. Tymczasem już mój wstęp do własnej jest większy. I choć słuchawki miałem na głowie, słuchałem, testowałem ze wszystkim co miałem pod ręką, to nadal siadając od lektury rzeczonego artykułu nic a nic z niego nie rozumiem. Nie mam z niego specjalnie precyzyjnego pojęcia o brzmieniu Shure, jedynie ogólniki, totalnie dowolne w interpretacji i mogące oznaczać zarówno słuchawki kiepskie z pewnym ich wybielaniem, jak i wybitne bez takiej konieczności. Takimi też je odebrałem, tj. że to słuchawki faktycznie wybitne, coś zjawiskowego, świetne w każdym calu poza subiektywnie basem, który też tam przełknięto bez zbędnego dramatu. I chyba właśnie na taki efekt „recenzja” ta miała być obliczona. Nie jestem ani profesjonalnym recenzentem, ani też osobą związaną jakkolwiek komercyjnie z tą branżą, ale potrafię „coś tam coś tam” napisać, a tym bardziej przeczytać między i poza wierszami. Także dopiero zderzenie się twarzą w twarz z SRH1440 dało mi odpowiedź na wszelkie nurtujące mnie pytania, a którymi to w przeciwieństwie do opisywanej wcześniej „recenzji” zamierzam się obszernie z Wami podzielić – i to całkowicie za darmo, a nie za 12,50zł.
Pierwszą rzeczą rzucającą się w uszy jest faktyczna jasność Shure. Energia kumulowana jest tu w rejonach wyższej średnicy i góry, alokując się w muzyce bardziej kameralnej i poważnej, aniżeli ciężkiej i dyskotekowej. Już od pierwszych chwil wiadome mi było zatem, że bas nie będzie grał tu pierwszych skrzypiec. W słuchawkach tych jest on obecny, nie ma z tym problemu, nie jest to „bezbasowie”, ale niestety są chwile, że brakuje mu wykopu, wygaru na najniższym basie, staje się on elementem ustępującym na tle innych słuchawek bardzo łatwo, nawet ma się wrażenie, że bez podejmowania większej walki. To figurant, który w ramach dobrze nam znanych utworów będzie niestety zachowywał się trochę tak jak Q701, aczkolwiek będą miały one tu od SRH więcej środkowego basu. Prawidłowym byłoby sklasyfikowanie ich na tym samym poziomie w sensie klasowym, gatunkowym, co wspomniane AKG lub chociażby Beyerdynamic DT880 – jako słuchawki jasne o wyraźnej orientacji na akustykę.
Średnica prezentuje się tutaj stosunkowo neutralnie, płasko i choć „poprawnie”, to słowo przychodzące mi na myśl najczęściej, to jednak zaraz za nim kryła się konkluzja, że w sekcji średniotonowej nic aż tak specjalnego się nie dzieje, wszystko jest „zwyczajne” i dopiero użycie trochę bardziej żywych, koloryzujących źródeł, może taki stan rzeczy odmienić wyraźnie na plus. Wciąż jednak w bezpośrednim porównaniu Q są o jeden krok przed SRH i przyznam się, że mnie taki stan rzeczy nie cieszy. Kibicowałem bowiem po cichu Shure w tym pojedynku, a tymczasem otrzymałem środek w zasadzie trochę bardziej neutralny i jednocześnie mniej angażujący. Z drugiej strony na tle HD600 może się to wydawać oczywiste, na szczęście słuchawki te nie są dla nich konkurentem, to dwa przeciwne w paru miejscach do siebie bieguny. To jednak, co robi im wyraźną różnicę, to lampki i jeśli tylko mamy taką możliwość – naprawdę zachęcam do przetestowania tych słuchawek chociażby i na takim Aune T1 lub czymkolwiek, co samo z siebie lubi poczarować w ramach średnicy. Tam efekty mogą być dla Was naprawdę zaskakujące.
Góra to z kolei najmocniejsza strona tych słuchawek i tu już pojawią się z mojej strony odpowiednie komplementy. Mimo, że nacisk został położony właśnie tutaj, a co przekłada się również na większą jasność oraz rozdzielczość, będącą ogromnym plusem na tle – jakby nie patrzeć – rywala z Vienny, to słuchawki nie strzygą specjalnie po uszach górą, a przynajmniej nie robią tego w sposób ofensywny. AKG swoją filozofię prezentacji góry oparło na dwóch górkach w rejonach 2-3 kHz oraz 6-8 kHz, dlatego wiele utworów jest przez owy zabieg filtrowanych i jeśli mają wybicia we wskazanych miejscach, będzie nam się wydawało przeraźliwie jasno, jazgotliwie wręcz, póki nie sięgniemy po proste modyfikacje, aby efekt ten zredukować. Shure podchodzi do sprawy inaczej, nie ma wspomnianych wyżej wybić, ale całą partię sopranową ciągnie na wykresie ku górze. Kosztem wrażenia większej jasności na tle Q osiągnięto dzięki temu nie tylko większą rozdzielczość, ale też bardziej słyszalny najdalszy skraj, dający naprawdę ciekawe efekty i jeśli tylko utwór jest nagrany w sposób kumulatywny dla tegoż rejonu, do tego porządnie w sensie jakościowym, to odsłuch na Shure staje się prawdziwą ucztą dla ucha.
Właśnie dlatego mówiłem wcześniej o akustyce, bowiem w takiej muzyce wszelkie szarpnięcia o struny, detale, smaczki i pogłosy są słyszalne bardzo wyraźnie. Słuchawki zachowują się dzięki temu świeżo, nie mają najmniejszego wrażenia „efektu koca”, są responsywne i nigdy ociężałe, a przy tym detaliczne. I choć basu mogłoby być w nich więcej, a średnica bardziej czarować, to tak jak zaznaczyłem na samym początku – swoją energię uwalniają w pozytywnym tego słowa znaczeniu właśnie w rejonie góry. Jak na dynamiki naprawdę nie grają źle w tej sekcji, nawet ja muszę im to przyznać.
Jeśli chodzi o scenę, to tutaj analiza staje się trochę bardziej złożona, aczkolwiek konkluzje stąd płynące uzupełniają się idealnie ze wszystkim, co napisałem wyżej i pozwalają znacznie lepiej zrozumieć istotę sposobu prezentacji dźwięku wg szkoły Shure.
Scenicznie 1440 są słuchawkami zachowującymi się w sposób kinowy, a jednocześnie nie do końca sprawdzającymi się w takim materiale i pikujące w zupełnie przeciwny do tychże zastosowań biegun. Poprzez „kinowość” mam na myśli sposób prezentacji muzyki – nie tylko przed słuchaczem, ale też jakby na „dużym ekranie”, serwując muzykę w formie identycznej, jakbyśmy byli w kinie. Nie należy jednak odbierać tego jako czegoś pozytywnego – przekaz jest nam po prostu wyświetlany, renderowany przed nami jednorodnie i z tego też względu trudno jest mówić o pełnym zaangażowaniu słuchacza. Dźwięk jest nam prezentowany, jesteśmy widzem, a nie bezpośrednim uczestnikiem i przez to w wielu momentach trudno jest nam poczuć się tak, jakby również i od nas zależało to, co się dzieje na scenie.
Całe spektrum wydarzeń zdaje się być przesunięte scenicznie do przodu, może nie o jakiś specjalnie duży margines, ale jednak. Słuchawki w wielu, naprawdę wielu miejscach, wykazują się sporymi analogiami z Q701 i scena jest jednym z tychże właśnie elementów. Z tym że podczas gdy byłe flagowce AKG prezentują wysoki poziom głębi drugiego planu, tak w Shure całość staje się wyraźnie mniej trójwymiarowa. Sceniczność jest tu eliptyczna, ale nie tak agresywna i nie wytwarza negatywnego zjawiska „dwuplanu”, o którym często przy Q701 wspominałem. Gdyby jednak ktoś mnie spytał, to prywatnie wolę sposób prezentacji sceny AKG, bowiem dźwięk znacznie bardziej angażuje – mimo pozornego braku poprawności akustycznej jako takiej – i nie wydaje się tak niemiłosiernie spłaszczony, jak w SRH. Trudno jest mi stwierdzić kategorycznie, że to największa wada tych słuchawek, ale w zakresie wielowarstwowości dźwięku odczuwam spory niedosyt. Zwłaszcza, że to konstrukcja w pełni otwarta i oczekiwać należałoby tu po cichu efektów spektakularnych.
Są tymczasem cechy poprawności, ale okraszone trochę taką beznamiętnością sceniczną, to słuchawki dwuwymiarowe i choć potrafią zaskoczyć stereofonią, nie ma się wrażenia pływania w dźwięku, nie ma nawet specjalnych prób udawania, że mogłoby być inaczej. Jest za to usadawianie nas na jednorzędowej scenie blisko przed dużym ekranem, w zasadzie projektorem z naszej perspektywy, na której wyświetlane są nam nieco przepalone obrazy, reagujące z białą farbą na ścianie. Tak się czuję w SRH1440 i choć scenę można w nich opisać na tle popularnych ostatnio K/Q701 jako bardziej poukładaną i koherentną, to jednak mając przed sobą obie pary jednak decydowałbym się osobiście nadal na efektowność i wielowarstwowość Austriaków. W przypadku Beyerów debatowałbym, ale proszę pamiętać, że mówi to mój gust, albowiem produkty niemieckie nie były nigdy w kręgu moich poważniejszych zainteresowań brzmieniowych. Ich przepis na dźwięk do mnie słabiej po prostu przemawia, choć zdarzają się znakomite wyjątki pokroju chociażby HD600.
Shure SRH1440 pokazały się debiutancko z całkiem dobrej strony, mimo całego mojego powyższego na nie marudzenia. Bierze się ono stąd, że mimo wszystko oczekiwałem od nich trochę więcej zaangażowania, aczkolwiek mając wciąż świadomość, że nie będą to drugie HD600. Całość wypadła więc poprawnie, nieco oszczędnie basowo, z neutralną średnicą oraz jasną, równą górą o naprawdę dobrej jak na tą cenę jakości. Scenicznie można je za to określić, jako słuchawki w dużej mierze dwuwymiarowe o dobrej, ale znów niespecjalnie bijącej rekordy scenie. Najbardziej boli w nich nie tonalność, ale słyszalny brak wielowarstwowości dźwięku.
Często używam słuchawek w ogóle o tym nie myśląc i mając obok siebie HD600, Q701 i SRH1440 znacznie częściej korzystałem podczas testów z dwóch pierwszych, także mówi to samo za siebie w zakresie odpowiedzi na pytanie „czy szkoła Shure mnie urzekła”. Owszem, wielu rzeczy nie mogę im odmówić, chociażby technicznego potencjału, gdyż góra jest w nich naprawdę dobra, poza tym wiele innych rzeczy też robią bardzo poprawnie, jedynie uroku w nich brak, pierwiastka przykuwającego do stołu jak magnes, przy którym musimy się czołgać, żeby móc uwolnić się od niesamowitej siły przyciągania do odsłuchów. Z Shure zaś oderwać nas od nich jest wyjątkowo łatwo i przez to właśnie przyznać muszę, że słuchawki – mimo potencjału – są trochę takim przestrzałem, przynajmniej dla mnie osobiście. Być może będzie to krzywdzące niesamowicie dla nich, a także dla ich posiadaczy, ale gdy kiedyś zastanawiałem się nad słuchawkami dynamicznymi do testów i okazjonalnego słuchania w zastępstwie K550 (preferuję przypomnę ES / BA), SRH1440 znajdowały się na mojej liście zakupowej. Decyzja padła jednak na Q701 i po odsłuchu oraz porównaniu obu par ze sobą – absolutnie nie żałuję decyzji, choć jednocześnie Q są najrzadziej przeze mnie używaną parą. Kiedyś może miałbym jeszcze wyrzuty sumienia, wątpliwości, ale teraz otrzymałem niesamowitą okazję sprawdzenia słuchawek na własnych uszach i tak samo, jak z HE-5LE okazało się, że wynik końcowy byłby trochę poniżej oczekiwań, owszem, niemałych, ale też niespecjalnie wyśrubowanych. Szkoda, po prostu szkoda.
Zastosowanie
Słuchawki najlepiej sprawdzały mi się we wszystkim, co operuje na akustyce i wymaga od nich zarówno kompetencji w zakresie góry, jak i poprawności prezentacji. Poprzez kompetencje należy rozumieć wszystkie cechy wymienione w recenzji – jakość, rozdzielczość, równość. Wiele będzie tu zależało od jakości nagrań i realizacji, także do jasnych samych z siebie utworów słuchawek bym nie polecał, zwłaszcza przy głośnym odsłuchu. Jeśli dorzucimy do tego jasne i suche źródło, otrzymujemy przepis na dźwiękową katastrofę, znacznie większą rozmiarami niż swego czasu ostrzegałem przy recenzji Q. Będzie jasno, bardzo jasno i to nie okazjonalnie, a na stałe. Dlatego też sugerowałbym dobierać źródła o specyfice ciepłej, basowej, przyciemnionej, a jednocześnie bez negowania kondycji sceny i tu ponownie zwrot w stronę rozwiązań opartych na lampach elektronowych. Słuchawki są stosunkowo łatwe w napędzeniu, także nie potrzebują bardzo prądogennego sprzętu towarzyszącego. Bardziej skupiałbym się w ich przypadku na klasie źródła i ostatecznej tonalności, aniżeli poziomie wzmocnienia sygnału na wyjściu, choć przyznać muszę, że z takim FiiO E18 grało to naprawdę ciekawie, a dodatkowe podbicie basu robiło ogromną różnicę, odmieniając te słuchawki o 180′.
Podsumowanie
Mimo bycia słuchawkami za już konkretne pieniądze, Shure pozostawiają po sobie trochę niedosytu w zakresie formy prezentacji dźwięku. Jestem jednak bardzo wdzięczny za możliwość ich należytego odsłuchania, ponieważ jak pisałem nie dość, że jest to premierowa recenzja szkoły grania Shure, to jeszcze sam spory kawał czasu temu się nad nimi zastanawiałem. To ciekawe słuchawki, nie powiem, ale głównie dla fanów przewidywalności, a więc pewnej monotonni i niechęci do bycia zaskakiwanymi, jednocześnie z preferencjami zorientowanymi nie na potężny bas czy gęstą średnicę, a na górę w ramach jak najlepszej jej prezentacji. Z tego też względu jest to pozycja w gruncie rzeczy dla świadomych użytkowników. Dla mnie zaś kolejne potwierdzenie tezy, której hołdowałem i nadal hołduję: „jak człowiek sam nie przesłucha to się nie dowie”.